facebook instagram Goodreads
Obsługiwane przez usługę Blogger.
  • Spis treści
  • Jeśli szukasz...
    • Przestrzeni faktu
      • Reportaż
      • literatura faktu
      • popularnonaukowe
        • Antropologia sądowa
      • Podróżnicze
      • Wyprawy & odkrycia
    • Przestrzeni grozy
      • Horror
      • Thriller
      • kryminał
    • Przestrzeni dla dzieci
      • Albo młodzieży
    • FANTASTYKI
      • Literatura fantasy
      • sci-fi
    • Odrobiny sztuki
      • Książki o sztuce
      • Wydania albumowe
    • Klasyki
    • Pięknego wydania...
      • Komiksy
      • Picturebooki nie tylko dla dzieci
    • Wyjątkowej prozy
  • Na dokładkę
    • Audiobooki
    • Luźne wpisy
    • * Mój dawny blog *
    • Starocie na Przestrzeniach
    • Wyzwania czytelnicze
      • 2023
      • Archiwalne
  • Serie
    • Dla dzieci i młodzieży
      • Strachociny
    • Kryminalne
      • Lipowo Katarzyny Puzyńskiej
      • Sprawa Zoe Bentley Mike'a Omera
    • Reporterskie / podróżnicze
      • Amerykańska
      • Reportaż Czarnego
      • Seria podróżnicza Wyd. Poznańskiego
      • Seria reporterska Wyd. Poznańskiego
    • Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
    • Serie sci-fi i fantasy
      • Wehikuł czasu
      • Wiedźmin
  • O mnie
  • Kontakt & współpraca

Przestrzenie tekstu

"Przeistoczył się w mroczne zwierciadło,
w którym odbijało się id samego miasta
—
jego mroczne fantazje, najdziwniejsze myśli,
najbardziej zatrważające przekonania
i uprzedzenia."


Za każdym razem używa tej samej broni, choć morderstwa są w znacznym stopniu rozciągnięte w czasie. Beretta kaliber dwadzieścia dwa. Te same naboje. Podobny typ ofiar. Te same... "trofea" zabrane z miejsca zbrodni. W latach 1974-85 seryjny morderca dopada siedem par, które wśród zachwycających florenckich wzgórz, sielskich łąk i gajów oliwnych, w ciemnych, odosobnionych zaułkach szukają chwili prywatności. Mężczyznę zabija na miejscu, kobietę wywleka z samochodu i ciągnie po ziemi, naznaczając ją w okrutny sposób. Dziennikarz La Nazione Mario Spezi zostaje specjalnym korespondentem sprawy tego włoskiego Kuby Rozpruwacza. To on wymyśla mu przydomek: "Il Mostro di Firenze". I tak tworzy się upiorna legenda, mająca swoje krwawe i jak najbardziej realne podstawy.

Potwór z Florencji, który miał posłużyć jako pierwowzór Hannibala Lectera (literackiej postaci stworzonej przez Thomasa Harrisa), mógł być kimkolwiek — księdzem, lekarzem, czyimś sąsiadem, a nawet... księciem. Podejrzanym stawał się niemal każdy, także sam Mario Spezi, który silnie zaangażował się w sprawę tajemniczego mordercy, poświęcając jej kawał swojego życia. Douglas Preston, znany amerykański pisarz, który myśląc o napisaniu kolejnej powieści, przeprowadza się wraz z rodziną do Florencji, po poznaniu Maria Speziego również wpada w sidła tej intrygującej, nierozwikłanej zagadki kryminalnej. Potwór z Florencji bowiem — mimo niekończących się tropów i donosów, imponującej liczby samozwańczych detektywów przybywających z całych Włoch, a nawet kilku aresztowanych i faktycznie skazanych (Salvatore Vinci, czy Pacciani) — wciąż stanowił i do dziś stanowi prawdziwą zagadkę. 

Książka Douglasa Prestona to lekko fabularyzowana literatura faktu, doskonałe true crime, napisane z niezwykłym polotem, oddające atmosferę Włoch tamtych lat (począwszy od lat 60.), ale i demaskujące absurdy włoskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pracy tamtejszych śledczych. Pasjonująca lektura, w której samego Potwora jest jak na lekarstwo, za to porywa nas śledztwo, urzeka plejada przedziwnych bohaterów, opisy krajobrazów, barwne opowieści z dreszczykiem. Autor w bardzo wciągający i sensacyjny sposób opisuje wszystko to, co przekazał mu o całej sprawie Mario Spezi (to pierwsza połowa książki), a także prezentuje własne (nieszczególnie miłe) doświadczenia z czasu dziennikarskiego śledztwa. Bezwzględnie zachwyciły mnie forma, styl oraz klimat całej książki, jednak muszę przyznać, że ci, którzy spodziewają się czegoś mocniejszego — choćby większego skupienia na samych zbrodniach, mogą czuć się lekko zawiedzeni.

***
Preston Douglas, Spezi Mario, Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy, tłum. Kaja Gucio, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023, s. 424.

08:53 No komentarze

"(...) znajdzie siłę, żeby sięgnąć w głąb siebie,
w tę szczelinę, którą wyciął pod żebrami,
sięgnąć ręką i znaleźć winorośl,
złapać ją, wyrwać z ciała."


Próżno szukać podobnie upalnego, iście wakacyjnego horroru — a przy tym niesamowicie mrożącego krew w żyłach! Pełnego realizmu i żywej grozy, w którym strach jest czymś namacalnym, a może nawet prozaicznym. Odtąd już zawsze wzdrygniesz się, gdy źdźbło trawy muśnie Twoją łydkę, a kwiaty winorośli poruszą się smagane wiatrem. Motyw z Ruin Scotta Smitha jest nie do zapomnienia, niezależnie, czy pozna się go w wersji filmowej (przeciętna produkcja z 2008 roku), czy w literackim pierwowzorze. I ja przypomniałam sobie, że już je kiedyś czytałam (pamiętam okładkę tamtego starego wydania), ale chyba dopiero teraz wywarły na mnie odpowiednio silne wrażenie. Scott Smith stworzył doskonale skonstruowany, przerażający horror, który rozkręca się w optymalnym tempie, trzyma w napięciu i spełnia większość pokładanych w nim nadziei. Warto pamiętać, że to, co naprawdę straszy w Ruinach jest bardzo dosłowne, mimo że atmosfera kipi od tajemniczości. Podobnie jest z bohaterami. Smith stawia przed czytelnikiem ludzi z krwi i kości — nieco stereotypowych młodych ludzi, wycieczkowiczów, nieprzygotowanych na czyhające na nich zagrożenie.

Kilkoro znajomych, spędzających beztroskie wakacje w Meksyku, postanawia pomóc nowo poznanemu koledze w odnalezieniu jego brata, który zaginął podczas ekspedycji archeologicznej. Wyruszają w głąb meksykańskiej dżungli w poszukiwaniu ruin Majów. We znaki dają im się upał oraz wszechobecne insekty. Amy, Stacy, Eric, Jeff. Pablo i Marcus. Nieoczekiwanie cała szóstka zostaje uwięziona na wzgórzu, które porasta wyjątkowo bujna roślinność. Rozpoczyna się walka o przetrwanie.

Podejrzewam, że większość potencjalnych czytelników Ruin jeszcze przed lekturą jest świadoma, jakim horrorowym motywem posłużył się Scott Smith. Tym, którzy nie wiedzą nie chcę psuć zabawy. Ruiny to taki survival horror, dość rozrywkowy, chociaż niestroniący od mocnych, niekiedy drastycznych scen. Dobrze napisany, znakomicie stopniujący napięcie, unikający patosu, czy filozoficznych przemyśleń. Ta jego przyziemność to duża zaleta, bo i z całkiem przyziemnym (choć przecież niecodziennym!) strachem zmierzają się bohaterowie. Chętnie wrócę do niego po latach.

***
Smith Scott, Ruiny, tłum. Danuta Górska, Wydawnictwo Vesper, Czerwonak 2022, s. 394.

21:08 No komentarze

"— Wobec tego skąd pan wie?
— Jestem Hercules Poirot i nie muszę wszystkiego
dowiadywać się od ludzi."


Dziwnie czytać kryminał, kiedy jeszcze przed lekturą zna się rozwiązanie zagadki, sprawcę, jego motyw, wszystkich bohaterów. Jednak urok kryminałów Agathy Christie, jak i sama historia przeważyły szalę, dlatego zdecydowałam się poznać literacką wersję jednego z moich ulubionych filmów. Mowa o ekranizacji z 1978 roku w reżyserii Johna Guillermina, w której jedną z głównych ról gra niesamowita Mia Farrow. Do filmu mam duży sentyment, choćby dlatego, że oglądałam go tuż przed własną wyprawą do Egiptu, w tym przed... rejsem po Nilu. W produkcji urzekły mnie niezapomniane postaci, klimat, cała intryga, która w czasie czytania książki niestety nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia, głównie z tego względu, że dobrze ją znałam. Miło było jednak przywoływać z pamięci twarze i łączyć je z nazwiskami bohaterów, poddać się ujmującemu tokowi opowiadania, nienagannemu stylowi pióra Agathy Christie, ale i przypomnieć szkolne czasy, gdy zaczytywałam się w jej kryminałach, wypożyczając z biblioteki znacznie już wyświechtane egzemplarze. To wszystko (zwłaszcza sentyment do filmu) sprawiło, że dałam się porwać Śmierci... z dużą ekscytacją. Prawdziwa klasyka, która się nie starzeje, choć uroczo trąci myszką. 

Herkules Poirot udaje się na zasłużone wakacje do Egiptu. Przy okazji obserwuje współtowarzyszy swojej wyprawy. Niektóre osoby szczególnie zwracają jego uwagę, jak choćby małżeństwo Doyle'ów, śledzone przez zazdrosną młodą damę. Jacqueline nie może przeboleć, że Simon porzucił ją dla bogatej Linnet, dlatego swoją obecnością stara się uprzykrzyć parze podróż poślubną. Simon i Linnet, usiłując uciec od natrętnej dziewczyny, udają się w nieplanowany rejs po Nilu. Tam jednak okazuje się, że nie tylko Jacqueline może stanowić dla nich zagrożenie, zaś wkrótce dochodzi również do zbrodni.

Plejada nietuzinkowych bohaterów, atmosfera egzotycznej wycieczki, ekskluzywny rejs i tajemnicza zbrodnia. Do tego wszystko kipi od emocji i sekretów. Śmierć na Nilu to wspaniała literacka przygoda, którą chciałoby się przeżywać w nieskończoność. Nie miałam dość ani barwnych uczestników wyprawy, ani zabawnie nieskromnego, sympatycznego detektywa. Oczywiście znów nabrałam ochoty na kolejne kryminały Christie, jak i ponowny seans filmu.

***
Christie Agatha, Śmierć na Nilu
, tłum.
Natalia Billi, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2019, s. 344.

09:02 No komentarze

"— I jakże to będzie, proszę ojca? Nigdy nie wierzyłem,
że takie coś stanie się u nas (...)
— W zło nie wierzyłeś?"

Chociaż Dominik Łuszczyński przyzwyczaił nas do nieco innego rodzaju literatury (nadal w pamięci mam wybitny Ogród konających dusz, czy niezwykłe Chorały z pogranicza czasu, jak i serię dla dzieci — Strachociny, której od niedawna można posłuchać również w formie audiobooka), to Puste mogiły wciąż mają w sobie wiele cech właściwych twórczości tego autora. Co ciekawe, po dość specyficznym, stylizowanym na starodawny, nieco archaicznym stylu, w jakim zostały napisane Ogród, czy Chorały, tym razem dostajemy bardzo współczesną pozycję, która ma szansę dotrzeć do zgoła większej liczby odbiorców — oczywiście wciąż rozmiłowanych w powieściach grozy, tylko może nieco... mniej wymagających. Puste mogiły bowiem to melanż mrocznego thrillera z rasowym horrorem. Nie stronią od dość mocnych, momentami brutalnych opisów (co może spodobać się amatorom takiej literatury, ale i odstraszyć wrażliwsze osoby), jak również oscylują wokół niepokojącego, tajemniczego tematu bliższego klasycznej grozie (czyli temu, z czym kojarzy mi się twórczość Łuszczyńskiego — przynajmniej ta przeznaczona dla dorosłego odbiorcy). Element zaskoczenia, sprytne stopniowanie grozy, niesamowite plot twisty. Poza tym szaleństwo i dawne strachy, które wciąż mrożą krew w żyłach. Jak wielkie zło mogą wyrządzić zwyczajne wiejskie zabobony, zwłaszcza jeśli kryje się za nimi szczypta prawdy...

Wieś Siedlany. To tam wiele lat temu, w czasie pewnej procesji w Boże Ciało zdarzyło się coś okropnego. Coś, co odbiło się piętnem na wszystkich mieszkańcach.
I właśnie do Siedlan postanawia przeprowadzić się Weronika Sobczak, młoda, poczytna pisarka, która pragnie w spokoju spędzić ostatni miesiąc ciąży. Weronice w przeprowadzce pomaga Adrian, jej agent literacki, z którym kobieta nieoczekiwanie zaczyna wiązać nadzieje na przyszłość. Jednak atmosferze Siedlan daleko do wiejskiej sielanki. Wrogie spojrzenia sąsiadów oraz nieprzyjemna wizyta miejscowego księdza budzą w Weronice coraz większe obawy. Tylko, czy niebezpieczeństwo, jakie na nią czyha, pochodzi jednie od nieprzyjaźnie nastawionych mieszkańców?

Choć przedstawiłam fabułę Pustych mogił jakoby opierała się głównie na przeżyciach Weroniki, to jednak cały ten thrillerowy, pozornie wiodący wątek wydaje się mieć poboczne znaczenie. Najbardziej urzekł mnie mroczny początek książki, tajemnicza historia z tła, która niezwykle oddziałuje na wyobraźnię. Ta klimatyczna horrorowa strona Pustych mogił sprawiła, że przymknęłam oko na pewne mankamenty powieści — dość szybko postępujące wydarzenia, drastyczność scen (co tam się na końcu działo, przechodzi ludzkie pojęcie!), nieszczególnie (przepraszam, jeśli to duży spoiler) szczęśliwe zakończenie, jak i bolesny brak korekty (tu akurat zawiniło wydawnictwo). Rozumiem jednak samą koncepcję, podziwiam umiejętność stworzenia niepowtarzalnej atmosfery — zapadła wieś, wyklęty cmentarz, zderzenie z prawdziwym obłędem i zaściankowym strachem. Ten moment, gdy już nie wiadomo, czy najbardziej przerażają zjawy i klątwy, czy może... zwykli ludzie. I nie szokujące opisy, albo bulwersujące sceny, lecz ludzkie zaślepienie oraz żądza zemsty są tymi najbardziej przerażającymi elementami całej powieści.

Puste mogiły
to przestroga. W pewnym momencie dotarła do mnie również groteskowość pewnych wydarzeń, zamierzone przerysowanie. Znając twórczość Dominika Łuszczyńskiego, można dostrzec w Pustych mogiłach próbę zderzenia powagi klasycznych dział literatury grozy z uwspółcześnioną wersją taniego thrillera dla mas. To taki lekki horrorowy pstryczek w nos. Do tego bardzo wciągający. Myślę, że czytanie Pustych mogił z tą świadomością — w ramach rozrywki — może przynieść wiele ekscytacji z lektury.  Jeśli zaś ktoś szuka prawdziwie poważnego, misternie skonstruowanego dzieła, któremu trzeba poświęcić dłuższą chwilę, z całego serca polecam Ogród konających dusz.


***
Łuszczyński Dominik, Puste mogiły, Wydawnictwo Dom Hororu, Wrocław 2023, s. 206.

20:05 No komentarze

"— Mamy problem, bo ludzie generalnie
zbyt dużo nie myślą — odpowiada robot.

Martin Widmark przyzwyczaił mnie do melancholijnych, nastrojowych książek, których klimat potęgują cudowne ilustracje Emilii Dziubak. Czy była to Długa wędrówka, czy Dom, który się przebudził — za każdym razem kończyłam ich wspólne dzieło prawdziwie wzruszona i przejęta. Wydawało mi się, że z Dinksem będzie nieco inaczej. Dotyka on dość współczesnego i z pozoru mało emocjonującego tematu. Szykowałam się na odrobinę humorystyczną, choć ważną historię o zagrożeniach związanych z rozwojem sztucznej inteligencji. Dostałam opowieść o robociku (z którego śmiał się mój trzylatek), który wyręcza w pracach domowych dwójkę głównych bohaterów. Zabawną i straszną zarazem, wciąż jednak poruszającą, mimo że w zupełnie inny sposób niż dotychczasowe książki tego duetu.

Kilka dni przed Wigilią, podczas gdy Walter piecze ciasto i szykuje dom na święta, jego brat Rutger konstruuje małego robocika, który ma pomóc braciom w ich domowych obowiązkach. Dinks z czasem coraz bardziej się rozwija i zaczyna przesadnie ingerować w życie Waltera i Rutgera. Czy to, co wydawało się zwyczajnym ułatwieniem, może stać się... największym wrogiem?

Oto jak technologia jest w stanie zawładnąć naszym życiem, jeśli tylko jej na to pozwolimy. Dinks to dość niepokojąca, ale i pouczająca historia, która powinna spodobać się nie tylko dzieciom. Starszego odbiorcę przekona, że może nie zawsze warto opierać się na technice i częściej doceniać pracę własnych rąk. Młodszego z początku rozśmieszy uroczy robocik, jednak myślę, że dzięki prostej treści i sugestywnym (jak zwykle wyjątkowym!) ilustracjom zrozumie również płynący z niej przekaz.








***
Widmark Martin, Dinks, il. Emilia Dziubak, tłum. Marta Dybula, Wydawnictwo Mamania, Warszawa 2023, s. 32.



Za szansę poznania Dinksa dziękuję wydawnictwu:
https://mamania.pl/

09:03 No komentarze
"(...) szukamy momentu w czasie,
kiedy można dokonać małej zmiany, by spleść to,
co jest, z tym, co mogłoby być, i otrzymać nowe to, co jest,
a wtedy szukamy nowego być może, stale i stale..."

Dla Wiecznościowców czas ma szczególne znaczenie. Wędrują przez Stulecia, dokonując drobnych, acz istotnych Zmian Rzeczywistości, wpływających często na historie epok. Nie szukają swojego miejsca w żadnym Stuleciu, bo nigdzie nie mogą pozostać na dłużej. Badają możliwości, szukają wyjść, dokonują nawet niewielkich poprawek w przekonaniu, że udoskonalają świat. Nie zakochują się, nie zakładają rodzin, gdyż nie to jest ich przeznaczeniem. Jednak podczas jednej z misji Andrew Harlan poznaje Noÿs Lambent, dla której gotowy jest złamać zasady, jakie obowiązują go jako Wiecznościowca. Zwłaszcza gdy dowiaduje się, że po kolejnej Zmianie Noÿs może zwyczajnie... zniknąć.

Ciekawa koncepcja, jak na powieść z 1955 roku. Podobało mi się zainteresowanie Harlana historią Prymitywu, podobał motyw kotła, który umożliwiał przemieszczanie się w czasie.
Podobało nawet zakończenie, choć podczas samej lektury miałam bardzo ambiwalentne odczucia, a nawet byłam przekonana, że nic już nie uratuje Końca Wieczności w moich oczach. Niestety w żaden sposób nie przemówiła do mnie historia miłosna, choć myślałam, że będzie interesującym elementem — w końcu zdawała się być zapalnikiem wszystkiego, jak i podstawową motywacją głównego bohatera. Jedyna kobieta, która występowała w książce, była w zasadzie bezbarwna, potraktowana w sposób przedmiotowy. Nie umiałam uwierzyć ani jej, ani Harlanowi. Z drugiej strony może warto przymknąć oko na mankamenty, osobiste antypatie, czy też nieco kulejący styl Asimova, i zaczekać na niezłą końcówkę. Ja sama raczej nie miałam serca do tej powieści. Podziwiam pomysł, znam literackie możliwości autora (chociażby z Preludium Fundacji), coś trzymało mnie do samego końca, jednak ani razu nie wciągnęłam się porządnie w fabułę. Wiem, że Koniec Wieczności zbiera wspaniałe opinie, ale dla mnie nie będzie to niezapomniana powieść sci-fi.

***

Asimov Isaac, Koniec Wieczności
, tłum.
Adam Kaska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2022, s. 264.



Książkę przeczytałam w ramach wyzwania czytelniczego:

 

20:37 No komentarze

 "Za tabletki można było kupić wszystko —
płyty DVD, lodówki, wizyty u dentysty (...)."

Zaczęło się z pozoru niewinnie — od leczenia bólu. Sam Quinones w doskonale reporterskim stylu prowadzi nas przez opiatową historię Ameryki. Od sprytnie rozreklamowanych środków, których nie mogło zabraknąć w podręcznej apteczce każdej pani domu (typu Valium), pękających w szwach gabinetów lekarskich, z których każdy mógł wyjść z receptą na wybrane środki przeciwbólowe, klinik leczenia bólu ("fabryki prochów"), po przemytniczy świat zwykłych chłopaków z Meksyku (chłopaki z Xalisco), rozwożących samochodami heroinę ("czarną smołę") w balonikach. Historie w Dreamland przeplatają się jak w kalejdoskopie, zmyślnie roztaczając przed czytelnikiem atmosferę, jaka panowała w latach 80-tych i 90-tych w USA, jak i zmierzając do ukazania okrutnych statystyk przedawkowań.

Jako punkt odniesienia Sam Quinones obrał świetnie prosperującą, tętniącą życiem pływalnię w Ohio w Portsmouth — tytułowe Dreamland, które z biegiem lat stało się smutnym symbolem amerykańskiego upadku. To, co z początku nie wzbudzało niepokoju, przerodziło się w falę uzależnień wśród młodych ludzi. Środki farmakologiczne (wszelkie opiaty, a szczególnie słynny lek OxyContin) przepisywane przez lekarzy miały tylko... koić ból. Ich silnie uzależniające właściwości, zapotrzebowanie na coraz większe dawki idące w parze z coraz dłuższymi kolejkami do przychodni lekarskich, sprawiły, że koncerny farmaceutyczne rosły w siłę, podobnie jak sąsiedzki handel lekami, czy wreszcie heroiną. Narkotyczny biznes kwitł. W latach 90-tych wielu Amerykanów zostawało przedstawicielami firm farmaceutycznych, a lekarze przepisywali te same leki w tych samych dawkach, niezależnie od dolegliwości chorego.

Nie zdawałam sobie sprawy, że temat opiatów może mnie tak wciągnąć (choć i dość przerazić). Autor przedstawił problem z wielu perspektyw, przenikając rozmaite środowiska. Jednak mimo że dowiedziałam się rzeczy, o których nie miałam pojęcia, co poszerzyło moją wiedzę o sytuacji w USA (czy o przemyśle farmaceutycznym w ogóle), to momentami miałam wrażenie, że książka jest trochę przegadana, a niektóre snujące się opowieści zaczynały mnie pod koniec męczyć, choć było to raczej moje osobiste zmęczenie tematem, niekoniecznie zaś spadek formy autora. Dreamland otwiera oczy i warto przyjrzeć się całej historii, ponieważ jest ona wciąż zatrważająco aktualna.

***
Quinones Sam, Dreamland. Opiatowa epidemia w USA, tłum. Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 520.

10:48 No komentarze

"A wnet czyjeś płetwy, skrzydła
zaprowadzą cię do snu."


Emily Winfield Martin znałam już z Kiedy na ciebie patrzę oraz Śnieżyczki i Róży, dlatego nie miałam wątpliwości, że kolejna książka tej autorki znowu mnie zachwyci. Zresztą, wystarczyło spojrzeć na okładkę. Te subtelne, ciepłe, niesamowicie bajkowe ilustracje naprawdę przyciągają wzrok. Wyśnione zwierzęta. Podróż na dobranoc to książka-usypianka, wyciszająca, wprowadzająca w spokojny, błogi nastrój. Sprzyja snuciu marzeń i rozwijaniu wyobraźni. Nawet nasz Najmniejszy, zakochany głównie w samochodach i opowieściach o komiksowych superbohaterach, oglądał Wyśnione zwierzęta jak urzeczony. Podobały mu się łagodne pyszczki zwierząt, wymyślne pojazdy, leśne skrzaty. Z zainteresowaniem słuchał rymowanek, które co rusz wywoływały uśmiech na jego twarzy.

"Na spotkanie z przyjaciółmi może niedźwiedź cię poniesie...". A może lis? Daj się porwać jakiemuś zwierzątku prosto do krainy snów. Może trafisz do mysiej norki, albo do kryjówki syren. Piękne i urokliwe Wyśnione zwierzęta to prawdziwa uczta dla małych marzycieli. Wprawia dziecko w dobry nastrój, uspokaja — co przed snem jest niezwykle ważne. Mnie samą wzruszają styl ilustracji oraz wrażliwość twórczości Emily W. Martin. Czekam na kolejne jej małe cuda.




***
Martin Emily Winfield, Wyśnione zwierzęta. Podróż na dobranoc
,
tłum, Zofia Raczek, Wydawnictwo Mamania, Warszawa 2023, s. 40.




Za tę piękną podróż do krainy snów
dziękujemy
(razem z Najmniejszym) wydawnictwu:
https://mamania.pl/
16:25 No komentarze

"Kiedy przemawiał do tłumu, każdy ze słuchaczy miał wrażenie,
że prorok mówi bezpośrednio do niego, wyczuwa jego potrzeby duchowe,
najskrytsze nadzieje, lęki i pragnienia."


Twierdzą, że są ulubieńcami Boga. W przeciwieństwie do ich fundamentalistycznego odłamu, wyrzekają się poligamii, choć ich prorok i założyciel Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (w skrócie LDS) Joseph Smith miał... 33 żony. Mormonizm. Najszybciej rozwijająca się religia Ameryki. Z "na wskroś amerykańską" Księgą Mormona, odwołująca się do starotestamentowych tradycji. Księgę miał przełożyć na angielski Joseph Smith, po tym jak ukazał mu się anioł Moroni. Księga Mormona wraz z Naukami i Przymierzami oraz Perłą Wielkiej Wartości to, obok Biblii, podstawowe pisma święte mormonizmu. Z religii stworzonej przez Smitha wyszło mnóstwo sekt — prorok bowiem początkowo twierdził, że Bóg przemawia do wszystkich i każdy może usłyszeć Jego głos. Z mormońskiej rodziny pochodził Dan Lafferty, zagorzały mormoński fundamentalista, który wraz z bratem Ronem, działając "zgodnie z wolą Boga", 24 lipca 1984 roku zamordowali Brendę Lafferty i jej 15-miesięczną córkę Erikę. Ta okrutna zbrodnia położyła się cieniem na świecie mormonów. Jednak nie tylko ona.

Jon Krakauer nie ogranicza się do opisu tego makabrycznego zdarzenia, które początkowo zdawało się być głównym tematem całego reportażu. Pisarz prowadzi nas przez historię mormonizmu, usiłując ukazać religijny fanatyzm, dążenie do władzy, manipulacje, hipokryzję. Bardzo interesująco przedstawia sylwetkę charyzmatycznego Josepha Smitha, opisuje objawienia, jakich doświadczył, proces powstawania Księgi Mormona. Wspomina o jego następcach, o trudnościach, z jakimi musieli zmierzyć się wyznawcy, o próbie wprowadzenia do tradycyjnego mormonizmu "nowego przykazania" — zasady wielożeństwa. Fundamentalistyczni mormoni wciąż jawnie praktykują poligamię, choć jest ona zakazana w USA. Przeraża tragedia młodych dziewcząt, które muszą wychodzić za mąż za dużo starszych mężczyzn, często blisko z nimi spokrewnionych. Przeraża również zbrodnia w rodzinie Lafferty'ch, zważywszy na tak silne podłoże religijne.

Pod sztandarem nieba Jona Krakauera to bardzo solidny i bogaty reportaż, którego tematyka wyjątkowo mnie interesuje. Krakauer nie sili się na tanie efekciarstwo (choć temat sam się o nie prosi), nie stara się zaszokować, nie stopniuje napięcia. Bardzo metodycznie przedstawia całą historię, ukazując ją na tle czasów, jakie panowały w Ameryce, kiedy rodził się mormonizm. Podobała mi się ta surowość oraz dokładność, i choć nie pogardziłabym elementem sensacyjnym, jestem pod wrażeniem, jaki ogrom pracy wykonał autor. Inny problem to... wiedza. Zanim przeczytałam Pod sztandarem nieba, wiedziałam już sporo o mormonach i mormońskich fundamentalistach. Sama zbrodnia, która z początku wydawała się być clou książki, zeszła na dalszy plan, i kiedy przyszło do jej opisywania, moje zainteresowanie nią trochę zmalało, ponieważ już byłam pełna wielu innych informacji. Cały reportaż nie porwał mnie tak, jak tego oczekiwałam, ale trudno zarzucić mu coś więcej. Dla osób, które chcą dowiedzieć się czegoś o mormonizmie będzie prawdziwą kopalnią wiedzy.
       
***
Krakauer Jon, Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija, tłum. Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 392.
21:48 No komentarze

"Cześć i czołem!
Zajmij się naszym zwierzęcym zespołem!"


Tak się złożyło, że książeczki Agnieszki Elbanowskiej i Agaty Dudek rosną razem z moim dzieckiem. Dobrze pamiętam moment, kiedy otwieraliśmy pierwsze Cześć i czołem. Zauroczyły nas barwne obrazki, zdumiała żywa interakcja, czy niezwykle pozytywny przekaz. Po roku druga część również podbiła serduszko Najmniejszego. Trzecia, o której dziś będę pisać, okazała się podobnie miłym zaskoczeniem. Bo jak tu nie uśmiechnąć się na widok znajomych zwierzęcych przyjaciół? Do tego podtytuł śmieszy moje dziecko do rozpuku! Ach, te "kluski z rosołem". Dzięki Cześć i czołem. Kluski z rosołem! zobaczyłam, że Najmniejszy nie jest jeszcze wcale taki dorosły, jak się wszystkim wydaje 😀, ponieważ bardzo dobrze bawi się podczas czytania. Książeczka jest cudownie dziecięca, angażująca, zabawna, sympatyczna. U nas okazała się niesamowitą zachętą do... jedzenia.

Wrzuć kość do miski pieska, życz smacznego słoniowi, poczęstuj ziemniakiem barana. "Kotek też jest bardzo głodny, aż mu burczy w środku. Przynieś spodek z mokrą karmą, mówiąc: Proszę, kotku!". Te i inne zadania czekają naszego małego czytelnika. Będzie musiał podać trzy ziarenka kukułeczce, albo dwie marchewki królikowi. Znaleźć odpowiedni produkt wśród wielu innych, co nie zawsze może być prostą sprawą. Ale ile przy tym zabawy! I od razu można zgłodnieć.

Cześć i czołem. Kluski z rosołem! może okazać się rewelacyjną pozycją dla małych niejadków (u nas początkowo sprawdzała się właśnie w tej roli), choć z pewnością nie jest to jedyna jej zaleta. Niesamowicie aktywizuje, zachęca do karmienia zwierzątek, do nazywania jedzenia, do rozpoznawania i wyboru odpowiednich dań. Uczy spostrzegawczości. To świetna pozycja dla trzylatków, z którymi można już sobie porozmawiać (na przykład o tym, dlaczego słoń nie je trąbą), ale i dla młodszych dzieci. Rymy są zabawne i proste, a do tego już na samym początku włączamy dziecko w całą historię, wplatając w tekst jego imię. Jestem zachwycona tą serią i bardzo ciekawa, czy możemy spodziewać się kolejnych części.



***
Elbanowska Agnieszka, Cześć i czołem. Kluski z rosłem!
,
il. Agata Dudek, Wydawnictwo Mamania, Warszawa 2023, s. 26.




Za kolejną dawkę dobrej zabawy
dziękujemy
(razem z Najmniejszym) wydawnictwu:
https://mamania.pl/
20:44 No komentarze
"Kiedy rozcinając tkanki zwłok,
zauważycie wypływającą jasną, tętniczą krew,
pamiętajcie
— ostrzeżono nas — że zwłoki nie krwawią.
To, co przecięliście, to wasz palec."

Fascynująca — choć może pisanie w ten sposób o książce, której tytuł zawiera słowo zwłoki jest trochę nie na miejscu, to nie potrafię inaczej określić pozycji Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego Sue Black, brytyjskiej profesor anatomii i antropologii sądowej. Autorka z prawdziwą werwą, zaangażowaniem, a nawet stosowną dawką humoru opisuje pracę antropologa sądowego. To dobra pozycja zarówno dla miłośników true crime, amatorów przystępnej literatury popularnonaukowej, jak i osób, dla których śmierć to wciąż tabu. Sue Black odczarowuje powszechne pojęcie śmierci. Oswaja z nią, a nawet... pokrzepia. Jej szacunek dla zmarłych, umiłowanie nauki, poświęcenie oraz poczucie misji naprawdę mnie ujęły. Emocje podczas pierwszej sekcji zwłok, sposoby identyfikacji ciał, smród formaliny, a przy tym przemyślenia na temat życia i śmierci, jak i osobiste doświadczenia autorki złożyły się na prawdziwie ekscytującą, pouczającą lekturę. Nie spodziewałam się, że "książka o zwłokach" może poukładać mi w głowie pewne rzeczy, wzruszyć oraz... zachwycić.

"Śmierć to śmierć, a nie sen lub bezruch". Autorka wcale nie patyczkuje się z czytelnikiem. Wspomina rzeźnię, gdzie pracowała jako trzynastolatka, opisuje dokładnie swoją pierwszą sekcję zwłok ("pierwsze studenckie cięcie zostaje w pamięci już na zawsze"), pisze o rozczłonkowanych ciałach, o identyfikacji ofiar katastrof. Antropolog sądowy, poza znajomością budowy ludzkiego ciała, musi posiadać wiedzę również o jego rozkładzie. To także on ustala kim zmarły był za życia, często pomagając rodzinom odnaleźć ciała zaginionych bliskich. Pomiędzy czysto formalnymi tematami, jak sposoby konserwacji ciał, akty donacji (anonimowi dawcy, którzy pragną służyć nauce nawet po śmierci), kremacja, kanibalizm, problem z nadmiarem grobów, czy niesamowita akcja Milion na kostnicę, w której brali udział pisarze kryminałów — Sue przemyca wiele osobistych wspomnień oraz rozważań. Pisze o ostatnich chwilach jej rodziców, o swoich córkach, poruszającej misji w Kosowie, udziale w sprawach kryminalnych, o swojej największej fobii, jaką są... szczury.

Rzeczowość, ale i polot wypowiedzi, prawdziwe, żywe emocje, niezwykłe (zważywszy na profesję) poczucie humoru, czy sposoby radzenia sobie w naprawdę paskudnych momentach. To zdecydowanie powinno wyróżniać książkę Sue Black na tle literatury gatunku. Po części zgadzam się z głosami krytyki, które zarzucają autorce Co mówią zwłoki, że nie wyczerpuje (a może nawet nie nadgryza) tematu, że jest to głównie jej biografia, okraszona jednostronnymi wynurzeniami. Mi to nie przeszkadzało. Nie zniosłabym chłodnej, czysto naukowej, bezosobowej narracji. Przy okazji bardzo polubiłam Sue i chętnie widziałabym taką nietuzinkową kobietę w swoim otoczeniu. To ona sprawiła, że poruszając się w istocie wśród zmarłych, wędrówka ta nie była ani trochę krępująca, i nawet jeśli momentami czuć było powagę sytuacji (opisy Kosowa), Sue potrafiła zachować rezon, a przy okazji sprawić, że co rusz szkliły mi się oczy.

***
Black Sue, Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego, tłum. Adam Wawrzyński, Wydawnictwo Feeria, Łódź 2019, s. 404.
08:21 No komentarze

"Nekrosfera... — pomyślał Rohan — aha, bo te kryształki są martwe:
nie ma jak uczeni. Zawsze wymyślą jakąś ładną, nową nazwę..."


Nie będę ukrywać, że moje drugie spotkanie z fantastycznonaukowym dorobkiem Stanisława Lema zakończyło się... lekką konsternacją. Po Astronautach, którzy mimo kilku mankamentów, zrobili na mnie wielkie wrażenie, zdecydowałam się sięgnąć po bardziej sztandarowe i chwalone dzieło, wydane jednak nieco później, bo w 1964 roku, gdy takie tytuły jak Dzienniki gwiazdowe, Eden, czy Solaris zdążyły już rzucić więcej światła na rozwój twórczości pisarza. Żałuję, że pozwoliłam sobie na ten czasowy przeskok, chociaż wcześniej planowałam trzymać się chronologii. Żałuję również, że po znakomitym odbiorze dwóch Odysei Arthura C. Clarke'a — superprodukcji Audioteki,  nie skusiłam się, aby zacząć właśnie od słuchowiska, co w przypadku Niezwyciężonego mogło mieć dla mnie niemałe znaczenie (mimo że cenię sobie wyżej słowo pisane). Być może bardziej skupiłabym się na postępujących wydarzeniach, zdumiewała misternymi opisami planety, jak i grozą starcia z obcą materią, nie doszukując się przy tym żadnych filozoficznych akcentów, jakie urzekły mnie w Astronautach. Gdybym nie porównywała dynamiki obu tych tytułów... Zabawne, że z początku bardziej ujęły mnie słabe strony Astronautów niż doskonałość Niezwyciężonego. W pierwszym dziele Lem pozostawił czytelnikowi duże pole do wyobraźni, dość długo rozkręcając akcję, by potem uderzyć krótko, acz z prawdziwą mocą. W przypadku Niezwyciężonego od samego początku tkwimy w centrum tego uderzenia (ku jasności, to dwie zupełnie inne historie). Tu nie ma żadnego skradania się. To, co w Astronautach było podane na deser, kiedy niemal gasły już światła, w Niezwyciężonym dostajemy już na progu (nie wspominając o paskudnych spoilerach z okładki!) — na myśli mam tu obraz obcego świata, planetarne krajobrazy.

Prawdą jednak jest, że to, co dostajemy, okazuje się... zachwycające, odbierające dech, mistrzowsko skonstruowane. Pewnie trochę zwiodłam Was tym całym wstępem. Otóż Niezwyciężony to majstersztyk, piękne polskie science fiction w wersji hard, które czytałam z zapartym tchem. Zgadzam się z opisem z okładki, jak i z głosami wielu, że mogłaby powstać z niego naprawdę dobra produkcja filmowa. Rozmach, z jakim autor podjął się tematu eksploracji obcej planety, klaustrofobiczna atmosfera, ogólna mechanizacja (robotyzacja), a w zderzeniu z nią zwykła ludzka bezradność i małość, aż w końcu opis tego, z czym przyszło zmierzyć się załodze Niezwyciężonego — to wszystko budzi respekt wobec intelektu oraz talentu pisarskiego Lema. Co przydarzyło się załodze Kondora, który dotarł na planetę Regis III i słuch po nim zaginął? Teraz na planecie ląduje Niezwyciężony pod dowództwem astrogatora Horpacha. Życie na Regis III nie wyszło poza morskie przestrzenie, a coś na powierzchni lądu zdecydowanie jest nie tak. Oficer Rohan poświęci wiele w starciu z tajemniczym, bezwzględnym przeciwnikiem.

Może zabrakło mi w Niezwyciężonym jakiegoś filozoficznego polotu, tych przeszywających zdań, jakich można doświadczyć w Astronautach. Tu najwięcej dzieje się w tle kosmicznych zmagań, bezradnej walki z czymś, co jest lepiej przystosowane, choć przerażająco nieświadome. Wnioski, jakie płyną z wydarzeń mówią same za siebie. "Nie wszystko i nie wszędzie jest dla nas". Niezwyciężonego czyta się błyskawicznie, na co wpływają efektowne opisy, rzeczowe dialogi, niepohamowana wyobraźnia pisarza. Myślę, że jeszcze kiedyś wrócę do Niezwyciężonego (może właśnie za sprawą audiobooka), tymczasem wybieram do czytania kolejny tytuł Lema.

***
Lem Stanisław, Niezwyciężony
,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015 (pierwsze wydanie 1964), s. 260.
 


Książkę przeczytałam w ramach wyzwań czytelniczych:


10:55 No komentarze

"Myszowór, nawet z niezwykłych
rzeczy można... Trzeba niekiedy rezygnować."


Wiele długich lat zajęło mi sięgnięcie po Wiedźmina, a kiedy oczarowało mnie Ostatnie życzenie, czyli zbiór opowiadań polecany do przeczytania jako pierwszy, luźno wprowadzający w atmosferę całej sagi, mój zapał trochę osłabł i... potrzebowałam kolejnego roku, by zacząć czytać sugerowany jako następny w kolejności zbiór opowiadań Sapkowskiego. Mam nadzieję, że nieco mniej czasu zajmie mi zabranie się za pierwszą część właściwego już cyklu — Krew Elfów. Tym bardziej, że Miecz Przeznaczenia ponownie narobił mi smaku na wiedźmińskie klimaty i chciałabym w końcu bardziej wejść w całą historię. Otóż właśnie, historię, która w zasadzie jeszcze dobrze się nie rozpoczęła.

Miecz Przeznaczenia
składa się z sześciu opowiadań, z których podobało mi się chyba każde, choć najwięcej wrażeń przyniosło pierwsze pt. Granica możliwości (może dlatego, że naprawdę lubię smoki). Dość smutny Okruch lodu, szalony Wieczny ogień, błyskotliwe i pełne akcji Trochę poświęcenia. Kolejne, w którym Gerald poznaje Ciri, a tuż po nim świetne Coś więcej. Nie ma sensu opowiadać Wam o fabułach każdego z nich, ani wprowadzać w świat Geralta z Rivii, wiedźmina, który pokonuje potwory (rzecz jasna — na zlecenie i za solidną opłatą), walczy z uczuciem do czarodziejki Yennefer (ile tam ukrytych emocji!) i przeżywa przygody z trubadurem Jaskrem. Miecz Przeznaczenia to pięknie chaotyczne, ale coraz bardziej klarowne wprowadzenie do świata Wiedźmina. Zdecydowanie trzeba przeżyć je samemu.

Podobały mi się takie oderwane od siebie, a jednak spójne opowiadania. Podoba styl Andrzeja Sapkowskiego. Doza dowcipu, lekkość pióra... Sama nie jestem żarliwą wielbicielką fantasy i żeby dobrze bawić się podczas czytania, muszę mieć odpowiedni nastrój na ten rodzaj literatury (w przeciwieństwie do fantastyki naukowej, którą ostatnio pochłaniam!) — pewnie też dlatego tyle zwlekałam z Mieczem Przeznaczenia. A jednak książki Sapkowskiego mają to coś więcej, dzięki czemu czytanie ich dało mi dużo frajdy. Myślę, że jakościowo i fabularnie ten zbiór opowiadań dorównuje Ostatniemu życzeniu (co ciekawe, został wydany rok wcześniej), ale teksty z Ostatniego życzenia zrobiły na mnie nieco większe wrażenie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka i byłam oczarowana pierwszym zderzeniem z Wiedźminem. Za jakiś czas chętnie zasiądę do Krwi Elfów.

***
Sapkowski Andrzej, Miecz Przeznaczenia, Wydawnictwo superNOWA, Warszawa 2014, s. 400
.


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania czytelniczego:

10:01 No komentarze

"Bo nie ma spraw małych.
Tak jak nie ma małego życia."


Jeśli potraktować Druciarza Galaktyki całkiem poważnie, okazać się może, że trafiliśmy na niezłą filozoficzną gratkę, ukrytą pod płaszczem pokręconej historii z pogranicza science fiction i fantasy. Pękającą od metafor, kluczowych prawd, głębszej symboliki. Mamy przeciętnego człowieka (z dość nieprzeciętną profesją), który o swojej wyjątkowości dowiaduje się dopiero, gdy zostaje przeznaczony do wyższych celów. Mamy wielką misję i epokowy projekt. Nawiązania do chrześcijaństwa, literatury (Faust), odwiecznej walki dobra ze złem. Jakież ciekawe odnajdziemy tu analogie, jakaż bogata wydaje się być warstwa symboliczna — mimo często absurdalnych i pozbawionych sensu wydarzeń. Pokiwamy głowami z uznaniem dla tego szalonego konceptu i może nawet zmieni on nasze życie... Tyle że Druciarz Galaktyki to tak naprawdę przyjemna, lekka i cudaczna, a do tego ponoć najzabawniejsza powieść w dorobku Philipa K. Dicka. Daliście się nabrać na ten filozoficzny bełkot? Nic dziwnego. Do pewnego momentu i ja czułam podniosłość sytuacji, fascynowała mnie ukryta pod wodą świątynia Heldskalla, zaskoczyła wszechobecna w tekście wieloznaczność. Czy Dick mnie oszukał, kiedy pod przykrywką doniosłej historii skrył zwyczajne, prowadzące donikąd bzdety, fantazyjny... żart?

Renowator ceramiki, Joe Fernwright, od dawna niepracujący już czynnie w zawodzie (na Ziemi nie ma czego naprawiać). Joe, którego jedyną rozrywką jest prowadzona telefonicznie Gra. Rozwiedziony, znudzony monotonią pozbawionej znaczenia egzystencji... Otóż ten Joe dostaje propozycję, która może zmienić wszystko, a zwłaszcza nadać sensu jego życiu oraz jego pracy. Na zlecenie tajemniczej istoty Glimmunga ma polecieć na Planetę Oracza, by tam pomóc innym wybrańcom przy wydobyciu legendarnej świątyni z odmętów mórz.

Brzmi niesamowicie, prawda? Druciarz Galaktyki Philipa K. Dicka rzeczywiście jest na swój sposób niesamowity i absolutnie nie czuję się oszukana, że wszystko to, co przyjmowałam z początku ze śmiertelną powagą, rozbiło się o mury nonsensu. Zgadzam się, że niektóre pomysły wydawały się tak bzdurne, że aż komiczne. Postać Glimmunga niesłychanie mnie bawiła. Podobnie jak rozmowy z mięczakiem, czy robot Willis. A jednak ci, którzy chcieliby doszukiwać się w Druciarzu Galaktyki ukrytych znaczeń, znajdą je, bo pod tą otoczką lekkiej kosmicznej fantastyki skrywa się przestrzeń do rozmyślań. Jeśli o mnie chodzi, Druciarz w żadnym wypadku nie przebił Ubika, ale ponownie narobił mi smaku na kolejne szalone powieści tego autora.

***
Dick Philip K., Druciarz Galaktyki, tłum. Jacek Spólny, Wydawnictwo Rebis, Poznań 2020, s. 232.


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania czytelniczego:

22:17 No komentarze

"Zanim ta historia dobiegnie końca,
będą skąpane we krwi."


Tak właśnie je widzę. Amerykańskie gospodynie domowe. Na co dzień pakują dzieciom lunche do szkolnych plecaków, robią pranie, machają do siebie na dzień dobry ze swoich równo przystrzyżonych trawników, otwierają drzwi idealnie wysprzątanych domów, przyrządzają kolacje zapracowanym mężom. Na spotkaniach osiedlowego klubu książki gniotą swoje nienagannie wyprasowane bluzki, ściskając w ramionach kolejne tomy grubych romansideł, albo wprost przeciwnie — literatury wysokich lotów (o tym, co czytały nasze bohaterki będzie zaraz), aby wyrwać się na chwilę ze szponów monotonnej (choć tak idealnej) egzystencji. Wpuśćcie tu jakiegoś potwora, czy... (niech będzie!) wampira, a obrazek nabierze karykaturalnego, zabawnego wymiaru, tudzież posmaku taniej rozrywki, tak dobrze znanej z amerykańskich filmów grozy klasy B. I tak to widziałam, zanim nie pochłonęłam kilkunastu (a może wystarczyło zaledwie kilka) stron błyskotliwego horroru, jaki zaserwował nam Grady Hendrix. 
 
Spokojne przedmieścia Charlestown przełomu lat 80 i 90. Patricia Campbell, przykładna żona i matka, która do tej pory większość czasu spędzała na wypełnianiu obowiązków domowych, po nieudanym wieczorze w lokalnym klubie książki postanawia przyłączyć się do innej, zdecydowanie mniej oficjalnej czytelniczej grupy zaprzyjaźnionych kobiet. Rodzaj wybieranych przez nie lektur dużo bardziej jej odpowiada — wciągają ją reportaże o mordercach, czy klasyki horroru. Wkrótce Patricia będzie musiała zmierzyć się z nieoczekiwanym, rzeczywistym zagrożeniem, kiedy próg jej domu przekroczy tajemniczy sąsiad James Harris.

Tytuł powieści Hendrixa brzmi tak absurdalnie, że aż bawi. Wraz z okładką nie zapowiada wielkiej grozy, a raczej zmyślną rozrywkę. Owszem, bawiłam się znakomicie, jednak z czystym sumieniem muszę przyznać, że Poradnik zabójców wampirów Klubu Książki z Południa — jakichkolwiek skojarzeń nie niósłby ten tytuł — nie jest żadnym komediowym horrorkiem, ani nawet mroczną satyrą, chociaż ku temu drugiemu określeniu mogłabym się lekko skłonić. Dla mnie to horror w pełnej krasie. Momentami niepokojąco dramatyczny, pełen napięcia, grozy, ale i przemocy. Grady Hendrix z niezwykłą płynnością wplótł w klimat przeciętnej amerykańskiej prowincji element nadnaturalny, odświeżając przy tym czytelnikowi postać wampira (wcale nie zdradzam więcej niż robi to tytuł), który ostatnio chyba nieco wypadł z łask. W pewnym momencie powieści nie wiadomo już, czy przeraża nas to, co w istocie powinno straszyć, czy może jedynie ludzkie instynkty. Determinacja kobiet-matek, kobiet-przyjaciółek wzbudza podziw, ale i oszałamia. Poradnik zabójców wampirów Klubu Książki z Południa to dla mnie prawdziwe horrorowe odkrycie. Kupiły mnie zarówno amerykańska sceneria, pomysł z klubem książki, jak i nieludzkie zło czające się tuż za progiem. Poza tym książkę czyta się jednym tchem. Pewnie podobnie jak Morderstwa w Michigan, Gorzką krew, czy Dowód miłości: prawdziwą historię pasji i śmierci na przedmieściach, w których zaczytywały się nasze panie z Południa ;) 

***
Hendrix Grady, Poradnik zabójców wampirów Klubu Książki z Południa, tłum. Bartosz Czartoryski, Wydawnictwo Vesper, Czerwonak 2021, s. 508.

21:39 No komentarze

"Mam nadzieję, że było ono
pełne miłości."


Są książki, w których ilustracje oraz tekst najlepiej (najpiękniej!) mówią za siebie same, każdy zaś komentarz, czy recenzja nie tyle mogłyby spłaszczyć przekaz, co wydają się być zwyczajnie zbędne. I mimo że można napisać tak o wielu picturebookach, a Życie Lisy Aisato szczególnie pasuje do tej kategorii, to jednak postanowiłam sklecić o nim kilka słów. O Życiu (życiu)... czyli o dzieciństwie, młodości, dorosłości, aż w końcu starości — o właściwych im troskach i marzeniach. A przecież kryje się w tym życiu (Życiu) wielka tajemnica, wielkie poruszenia i być może na nowo uświadomione prawdy. To zbiór wybranych ilustracji Lisy Aisato (ich źródła oraz tytuły zostały zamieszczone na końcu książki), z których autorka stworzyła uniwersalną historię, opatrując chwytającymi za serce krótkimi zdaniami.

Nasze wyobrażenia o dzieciństwie, kiedy lato było bardziej zielone, a zima dużo bielsza (przecież były, prawda?). Wszystko działo się po raz pierwszy w życiu, by za chwilę przynieść kolejne nieznane doświadczenia. Trudy dorastania, przebłyski radości. Przedziwna dorosłość. "Teraz być może już wiesz, kim jesteś". A może wcale nie. "I nagle odkrywamy, że my też staliśmy się starzy". Może nadal jesteśmy z tą znalezioną kiedyś osobą ("Mam jednak nadzieję, że wciąż czujesz się przy niej bezpiecznie", "Mam nadzieję, że on wciąż jest w ciebie wpatrzony"), albo niestety bardzo samotni. Książka pokazuje, że wszystkie życiowe etapy, mimo swoich dobrych i słabych stron, składają się na pełnię życia.

Może kojarzycie ilustracje Lisy Aisato z książki autorstwa Mai Lunde pt. Śnieżna siostra. Tam szczególnie mnie zachwyciły, w Życiu niestety nie wszystkie przypadły mi do gustu. Niedoskonałe, brzydkie ciała, przywodzące na myśl smutne karykatury — zbyt wiele w nich gorzkiej prawdy. Za chwilę jednak przyćmiewają je naprawdę mistrzowskie, pełne barw i emocji ujęcia pędzlem. W połączeniu z tekstem tworzą niepowtarzalną magię. Bolą i wzruszają. Zdają się mówić: dobrze to znasz, albo: doceń, kochaj, nie trać czasu. Życie może być przepięknym prezentem dla bliskiej osoby, jak i pamiątką dla nas samych. Ja nie umiałam wybrać do tego wpisu najtrafniejszych "ujęć" z książki — najlepiej wypadają jako całość, czytane od początku do końca.





***
Aisato Lisa, Życie
,
tłum. Wojciech Mann, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, s. 192.
09:39 No komentarze

"Przyszła mi do głowy szaleńcza wątpliwość,
czy to naprawdę jest Arseniew, mój towarzysz,
człowiek?"


Fantastycznonaukowe powieści Stanisława Lema od dawna stanowiły dla mnie wyzwanie, którego ogromnie chciałam się podjąć, ale najczęściej brakowało mi odwagi. Podobał mi się Szpital Przemienienia (choć to realistyczna proza), w pamięci majaczyły Bajki robotów, czy Opowieści o pilocie Pirxie, jednak to Astronautów, pierwsze wydane dzieło Lema (ukazało się w 1951 roku), obrałam sobie za cel i czułam wielką ekscytację, kiedy nareszcie rozpoczęłam lekturę. Niesamowite to było doświadczenie, tym bardziej, że wcześniej nie znałam nawet zalążka fabuły. Wiedziałam również, że książka nie została entuzjastycznie odebrana przez miłośników futurystycznego dorobku Lema, przy tym jest mocno przesycona współczesną mu ideologią (w tamtych czasach nie dało się inaczej, aby książka doczekała się druku), jak i naukowo już nieaktualna (o tym wspomina również sam autor w przedmowie z... 1972 roku!). To jednak nadało jej w moich oczach swojego rodzaju romantycznego charakteru starego, wyświechtanego już science fiction, którego właśnie oczekiwałam. Chciałam niemal, by Astronauci trącili myszką, choć muszę przyznać, że podczas czytania nie czułam, że jest to tak posunięta w latach powieść — zwłaszcza przy opisach wyglądu obcej planety.

"Oto jeszcze jedna cecha podróży pozaziemskiej: między jej normalnym biegiem i najniebezpieczniejszą przygodą nie ma żadnych przejść". Po dość długim i enigmatycznym wstępie, kiedy to dowiadujemy się o tajemniczym meteorze (nazwanym później naukowo bolidem tunguskim), który spadł na Syberię w 1908 roku, a później o zaszyfrowanej w nim wiadomości — być może od mieszkańców innej planety, przechodzimy do właściwej "akcji". Rakieta Kosmokrator, z gronem naukowców oraz pilotem (narratorem) na pokładzie, wyrusza w podróż międzyplanetarną na Wenerę, skąd pochodził tajemniczy przekaz. Badanie planety niesie za sobą niezwykle spektakularne odkrycia (choć mam wrażenie, że większą frajdę z nich miał czytelnik niż sami bohaterowie, którzy niemal nie okazują emocji — może poza pilotem), jednak wnioski, do jakich dochodzą naukowcy, okazują się być prawdziwie... przerażające.

Lem ma niesamowity dar wplatania w fantastycznonaukową rozprawę niezwykle refleksyjnych przemyśleń i choć w Astronautach grzęzną one w cieniu naukowych objaśnień oraz imponujących opisów tworów pozaziemskiej cywilizacji (powaliły mnie one na łopatki — mistrzowska wyobraźnia!), to w książce można wyłapać szczególne wypowiedzi, które nadają jej głębszego charakteru. Ten filozoficzny polot, mroczne przestrzenie Wenery, odkrycie zamierzeń tamtych istot... Mimo że wypowiadam się z pozycji laika w dziedzinie literatury science fiction, to jestem pod ogromnym wrażeniem Astronautów (a piszę to również jako wielbicielka powieści grozy). Myślę, że jest to dzieło warte poznania, choć pewnie zrewiduję własne wnioski po lekturach kolejnych, bardziej sztandarowych tytułów z dorobku Lema.

***
Lem Stanisław, Astronauci
,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017 (pierwsze wydanie 1951), s. 420.


Książkę przeczytałam w ramach wyzwań czytelniczych:


09:52 No komentarze

"Ale jak przyjdzie wiosna,
to na pewno razem się obudzimy?"


Urocza, ciepła opowieść, która kołysze do snu. Kołysanka zimowa Dianne White, zilustrowana przez Ramonę Kaulitzki, to rymowana książeczka dla najmłodszych, doskonale sprawdzająca się jako wyciszenie po długim dniu, czy ukojenie dziecięcych nerwów. Łagodna, stonowana, z prostym przesłaniem. Tłumaczy dziecku na czym polega zmiana pór roku, które zwierzątka zapadają w zimowy sen, a także przekonuje malucha, że nie ma co się wzbraniać przed pójściem spać.

Zbliża się zima. Leśny krajobraz zmienia się z każdą chwilą i miejsce ciepłych jesiennych barw zastępuje biała pierzynka. Mały niedźwiadek nie rozumie, czemu musi zapaść w zimowy sen, skoro tyle zwierzątek wciąż jeszcze biega po lesie. Jego niedźwiedzia mama przekonuje go, że każde z tych zwierząt — skunks, zając, czy wiewiórka, wkrótce również zaszyje się w swojej norce i smacznie zaśnie.

Kołysanka zimowa nie tylko zachwyca spokojną stylistyką (czy przyjemnymi futerkami misiów, do których aż chciałoby się przytulić), ale uczy też bliskości i zaufania. Pokazuje, że przed snem warto powiedzieć "kocham" oraz zapewnić dziecko, że po przebudzeniu będzie się w pobliżu. Jedynym szczegółem, jaki w niej do mnie nie przemówił, były rymy. Nie zachwyciły one również Najmniejszego — okazały się zbyt długie i pogmatwane. Myślę, że całość wypadłaby o wiele lepiej, gdyby postawić na proste zdania w stylu serii Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham. Myślę jednak, że Kołysanka świetnie sprawdzi się u małych miłośników zwierzątek i wieczornego tulenia. Poza tym spójrzcie na te cudowne ilustracje!





***
White Dianne, Kołysanka zimowa
, il. Ramona Kaulitzki
, tłum. Małgorzata Cebo-Foniok, Wydawnictwo Amber, Warszawa 2022, s. 40.

20:48 No komentarze
Older Posts

Od autorki

About Me

Witaj na stronie Przestrzeni i rozgość się. Znajdziesz tu opinie o wyjątkowych książkach, fotografie niezwykłych picturebooków, moje ulotne myśli. Jeśli jeszcze się nie znamy, mów mi Luka Rhei.

2023 Reading Challenge

2023 Reading Challenge
Przestrzenie has read 0 books toward her goal of 52 books.
hide
0 of 52 (0%)
view books

WYZWANIA CZYTELNICZE 2023

WYZWANIA CZYTELNICZE 2023

RODZAJ

  • literatura amerykańska (49)
  • literatura angielska (34)
  • literatura australijska (2)
  • literatura francuska (3)
  • literatura hiszpańska (2)
  • literatura irlandzka (4)
  • literatura koreańska (1)
  • literatura niemiecka (8)
  • literatura norweska (7)
  • literatura polska (62)
  • literatura portugalska (2)
  • literatura słowacka (4)
  • literatura szwedzka (11)

Autor

  • Abbott Rachel (4)
  • Bradbury Ray (1)
  • Christie Agatha (1)
  • Clarke Arthur C. (1)
  • Dick Philip K. (1)
  • Gaiman Neil (1)
  • Greene Graham (2)
  • Herbert Frank (1)
  • Hesse Hermann (1)
  • Hill Susan (1)
  • Jackson Shirley (2)
  • Jacobsen Roy (3)
  • Jansson Tove (2)
  • Karika Jozef (3)
  • King Stephen (3)
  • Lem Stanisław (2)
  • Link Charlotte (2)
  • Łuszczyński Dominik (6)
  • Paris B. A. (3)
  • Puzyńska Katarzyna (5)
  • Sapkowski Andrzej (2)
  • Urbanowicz Artur (1)

Ilustrator

  • Aisato Lisa
  • Chmielewska Iwona
  • Dziubak Emilia
  • Jeram Anita
  • Klassen Jon
  • Martin Emily W.
  • Rutten Mélanie

Wydawnictwo

Akapit Press Albatros Amber audioteka Bum Projekt Czarne Czuczu Czwarta Strona Dowody na Istnienie Dwie Siostry Egmont EneDueRabe Ezop Feeria Filia Format Gereon Grupa Wydawnicza Foksal Harper Collins Książkowe Klimaty Kultura Gniewu MAG Mamania Marginesy Nasza Księgarnia Novae Res Otwarte Pascal Prószyński i s-ka Rebis Replika Słowne Sonia Draga Supernowa Świat Książki TADAM Tako Tekturka Vesper Videograf W.A.B. Wielka Litera Wilga Wydawnictwo AA Wydawnictwo Dolnośląskie Wydawnictwo Literackie Wydawnictwo Poznańskie Wydawnictwo Warstwy Wytwórnia Zakamarki Zielona Sowa Znak Zysk i S-ka

Piszę dla

Piszę dla

Ulubieni

  • Kącik z książką
    "Kobieta z biblioteki" Sulari Gentill
  • Dosiakowe Królestwo
    Rzeczy, które robimy w ciemności - Jennifer Hillier
  • unSerious
    Cykl: Światy Pilipiuka #11: Przyjaciel człowieka
  • made by bibi
    Tajemnica maskarady
  • Qbuś pożera książki
    Morderstwo w kosmicznym ekspresie, czyli „Fugitive Telemetry” Marthy Wells
  • Magiczny Świat Książki i nie tylko
    Recenzja: „Na wieczne potępienie” – Małgorzata Rogala
  • ex libris Marty - blog o czytaniu, głaskaniu, wąchaniu oraz tuleniu książek i komiksów
    Sprawa Moniki Osińskiej, czyli „Historia na śmierć i życie” Wojciecha Tochmana
  • Tanayah Książkowe światy ‒ piszę o książkach od 2013 roku
    „Moja ukochana i ja” R. Lis
  • To przeczytałam
    Edward Brooke-Hitching - Galeria szaleńca
  • Spacer wśród słów
    María Oruña "Ukryty port" - recenzja
  • Jeden akapit
    „Nie mieszkam w igloo” Adam Jarniewski
  • Literackie skarby świata całego
    Literackie bibeloty à la Hrabal i Kundera – „Opowiadania i wiersz”, Zdeněk Svěrák [recenzja patronacka]
  • Krytycznym okiem
    „Krzywym pługiem” Itmar Vieira Junior
  • Z pamiętnika książkoholika
    "Ona i jej kot" Makato Shinkai, Naruki Nagakawa
  • Przeczytałam książkę
    "Pigmalion" Bernard Shaw
  • Varia czyta
    Moje głupie pomysły - Bernardo Zannoni
  • Latające książki
    Warkocz ze Szmaragdowego Morza - Brandon Sanderson
  • Książki na plaży
    "Andromeda" Therese Bohman
  • Z piórem wśród książek
    Zbiorczo spod pióra w sierpniu 2023
  • Świat fantasy
    Podsumowanie sierpnia 2023
  • Zacofany w lekturze
    Niemęska dziewiątka
  • Koczowniczka o książkach
    „Nędza” Andrzej Tichý
  • Setna strona - blog literacki
    Wojna Crier - Nina Varela [współpraca reklamowa]
  • Wokół Faktu
    5 książek na Dzień Mamy idealnych na prezent. Te nowości wywołają uśmiech na twarzy mamy
  • Książkojady
    Krajobrazy poranków – wiersz jak mgła, czyli o poezji Małgorzaty Szepelak
  • Klasyka literatury popularnej
    Duchy nocy wigilijnej.
  • monika olga czyta
    Zmiana adresu blogowego
  • Zaczytana mama - blog o książkach i komiksach dla dzieci, grach, zabawach i wygłupach
    Kraina za mostem, czyli pełna tajemnic baśń w klimacie retro
  • Jane Doe z offu
    Ukochane dziecko – Romy Hausmann
  • Pierogi Pruskie
    Kto zabił Fiodora i kto nie lubi Aloszy albo o „Braciach Karamazow” Fiodora Dostojewskiego i Nabokoviada2
  • Cząstka mnie
    Powolny powrót do czytania.
  • Czytam to i owo...
    PIKNIKI Z KLASYKĄ: O "Marcie" Elizy Orzeszkowej, czyli jak się czyta powieść tendencyjną po 150 latach
  • parapet literacki
    Podsumowanie 2020 w książkach
  • Miros de carti. Blog o książkach
    Powrót
Pokaż 5 Pokaż wszystko

Wszystkie treści zamieszczane na tym blogu (zarówno teksty, jak i fotografie) są mojego autorstwa i są chronione prawem autorskim [Dz.U.1994 nr24 poz.83, Ustawa: 4.02.1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych].

Wizyty

© Przestrzenie tekstu 2023

Created with by ThemeXpose