facebook instagram Goodreads
Obsługiwane przez usługę Blogger.
  • Spis treści
  • Jeśli szukasz...
    • Przestrzeni faktu
      • literatura faktu
      • Podróżnicze
      • popularnonaukowe
        • Antropologia sądowa
      • Reportaż
      • Wyprawy & odkrycia
    • Przestrzeni grozy
      • Horror
      • Thriller
      • kryminał
    • Przestrzeni dla dzieci
      • Albo młodzieży
    • FANTASTYKI
      • Literatura fantasy
      • sci-fi
    • Klasyki
    • ♦ Magii na Przestrzeniach ♦
    • Pięknego wydania...
      • Komiksy
      • Picturebooki nie tylko dla dzieci
    • Wyjątkowej prozy
  • Na dokładkę
    • Audiobooki
    • Luźne wpisy
    • * Mój dawny blog *
    • Starocie na Przestrzeniach
    • Wyzwania czytelnicze
      • 2025
      • Archiwalne
  • Serie
    • Dla dzieci i młodzieży
      • Strachociny
    • Reporterskie / podróżnicze
      • Amerykańska
      • Orient Express
      • Reportaż Czarnego
      • Seria podróżnicza Wyd. Poznańskiego
      • Seria reporterska Wyd. Poznańskiego
    • Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
    • Serie sci-fi i fantasy
      • Wehikuł czasu
      • Wiedźmin
  • O mnie
  • Kontakt

Przestrzenie tekstu

"W całej Ameryce Południowej nie ma drugiego takiego miejsca;
blisko półtora tysiąca kilometrów błotnistego wybrzeża, 
przechodzącego w moczary, gęstą puszczę (...) w pasma prastarych gór (...) 
Człowiek nigdy nie wziął tej ziemi w posiadanie."


Największe mrówki, jaguary, węże dusiciele, chmary insektów. Tysiące rzek. To również stąd płynęły opowieści o mitycznym Eldorado. Miejsca, do których niełatwo się dostać, gdzie nie ma naturalnych portów ani kolei. Dziki skraj Ameryki Południowej skrywa w sobie egzotyczne tajemnice. Gujana, Surinam, Gujana Francuska. To o nich w swoim niespiesznym, ale fascynującym podróżniczym reportażu pisze John Gimlette. Jednak już teraz warto zaznaczyć, że to lektura dla wytrwałych. Dla tych, którzy szukają czegoś więcej niż turystycznych ciekawostek. Dzikie wybrzeże to zarówno historia tych wydawałoby się, że wciąż dzikich terenów, ale i dużo pobocznych opowieści. Trzeba się w nie wsłuchać, rozsmakować. Mi zajęło to naprawdę dużo czasu i już teraz jestem pewna, że kiedyś jeszcze wrócę do książki Gimlette'a. 

"Większość obszaru Gujany (...) nigdy nie widzi słońca", ponieważ aż 80% jej powierzchni pokrywa las. Przecinana licznymi rzekami, skrywa w sobie bogactwo świata przyrody. Potrafi również ukryć wiele innych rzeczy. "Ciężarówki i samoloty, które zgubiły drogę, zwykle nigdy się nie odnajdują". Nic dziwnego, że Jim Jones właśnie tutaj umiejscowił siedzibę swojej sekty Świątynia Ludu, której członkowie w 1978 roku popełnili zbiorowe samobójstwo. Gimlette dużo pisze o niewolnictwie, kolonizacji, Indianach. Z Gujany przenosi się do Surinamu, który przedstawia na przykładzie jego stolicy Paramaribo (pełnym kasyn i prania pieniędzy). Aż w końcu dociera do niezwykłego miejsca, jakim jest Gujana Francuska stanowiąca terytorium Francji. Niegdyś wielka kolonia karna, gdzie zsyłano więźniów. Teraz może się poszczycić słynnym kosmodromem. 

Johna Gimlette'a do podróży po dzikich rejonach Ameryki Południowej zainspirował jego daleki przodek, który odwiedzał te same miejsca. Dzikie wybrzeże to niepowtarzalna reporterska opowieść o krajach, o których nieczęsto się wspomina, a przynajmniej, o których ja sama niewiele wiedziałam. Dobra zarówno pod kątem literackim, jak i informacyjnym. Warto jednak przygotować się na długą przeprawę, niekiedy nużącą i trochę rozwleczoną, ale zapewniającą dużo wrażeń. 

***
Gimlette John, Dzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej, tłum. Hanna Pustuła-Lewicka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s. 524.

09:02 No comments

"Żeby przeżyć lata dziewięćdziesiąte w Korei,
trzeba było stłumić w sobie odruch dzielenia się jedzeniem."
 
Korea Północna. Czarna dziura na mapie świata. Dosłownie — czarna, ponieważ po tym, jak podupadły elektrownie (od rozpadu Związku Radzieckiego, który wspierał swoją komunistyczną przyjaciółkę tańszą ropą naftową) w nocy nie palą się światła. Może poza Pjongjangiem, dzielnicą pokazową, gdzie przebywała Barbara Demick w czasie swojej podróży do Korei. Światu nie mamy czego zazdrościć, reportaż o tytule będącym zarazem jednym z haseł propagandowych, został wydany w 2010 roku, jednak można wierzyć (i wynieść z posłowia autorki), że od tamtych lat niewiele się zmienia. Demick zakreśla w nim historię Korei Północnej od momentu jej założenia przez Kim Ir Sena (łączącego stalinizm z wybiórczo pojmowanym konfucjanizmem), przez panowanie jego syna Kim Dzongila, aż do lat współczesnych, koncentrując się jednak głównie na okresie upiornych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to w tym najbardziej zmilitaryzowanym kraju, o najmocniej represyjnym reżimie na świecie panował najgorszy głód.

Nocne schadzki zakochanych, bo tylko w ciemności można było chwycić wybrankę za rękę. Szkolenia ideologiczne, wszechobecna propaganda i donosicielstwo. Zakaz posiadania prywatnych aut, dotowana żywność, narzucone fryzury i ubiór. W domu obowiązkowy portret władcy na pustej ścianie. Komunizm pełną gębą. Najgorzej było w latach dziewięćdziesiątych, gdy zaczęły upadać zakłady produkcyjne, zaczęło brakować żywności i pojawił się głód. To właśnie o nim jest tu najwięcej. Ale i o sytuacji chorych, edukacji, podziałach klasowych, obozach pracy, czarnym rynku, śmierciach głodowych oraz o... ucieczkach. To one stają się kwintesencją walki z tym krajem. Moment przejrzenia na oczy bywa trudny. Zwłaszcza dla kogoś, kto przez całe życie wierzył w propagandowy obrazek idyllicznej Korei, jak i w "boski status wodza", nie zdając sobie sprawy, że to złudna otoczka, a obok istnieje zupełnie inny świat.

Reportaż autorki znakomitego Zjadania Buddy to splot opowieści o kilku mieszkańcach Korei Północnej, ludziach, którzy bardzo różnie podchodzili do życia, władzy, czy do wizerunku ich rodzinnej republiki. Mi-ran, Jun-sang, pani Song oraz inni, którzy zdecydowali się opowiedzieć Barbarze Demick swoje historie. Jednak przelanie ich na papier, wtłoczenie w kontekst historyczny, żywe zobrazowanie panujących tam realiów, to olbrzymie pokłady pracy i zaangażowania autorki. Światu nie mamy czego zazdrościć to wybitny, poruszający oraz znakomity literacko reportaż, o którym raczej szybko nie zapomnę.

***
Demick Barbara, Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej
, tłum. Agnieszka Nowakowska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, s. 368.

07:54 No comments

"— Chciałam cię o coś zapytać, ale chyba nie ma sensu,
pomyślisz, że zwariowałam. Powinnyśmy być posłanniczkami Slendermana.
— Jak miałybyśmy to zrobić? — spytała Anissa.
—
Powinnyśmy zabić Bellę."

Podczas gdy jej ojciec widywał w lustrze szatana, Morgan chciała być kotem. Otaczała się niewidzialnymi przyjaciółmi, jak to czasem zdarza się u dzieci — z tą różnicą, że dla Morgan byli oni zupełnie prawdziwi. Nikt nie zdiagnozował u niej dziecięcej schizofrenii. Jeszcze nie. Jeszcze przyjaźniła się z Bellą, która udawała, że też słyszy głosy. Dopóki Morgan nie poznała Anissy, Bella była jej całym światem. "Dźgałam, dźgałam, dźgałam..." Dziewczynki miały po dwanaście lat. Jedna z nich nieleczoną schizofrenię. Za ich plecami stało widmo fikcyjnego Slendermana, którego znały z opowiadań zamieszczonych na internetowym portalu creepypasta.com. Jak łatwo było w niego uwierzyć nieprzystosowanym, odstającym od innych nastolatkom, które nawzajem utwierdzały się w swojej mrocznej fascynacji. Slenderman miał być dla nich swojego rodzaju wybawicielem, choć równocześnie raczej się go bały. Jednak to w jego cieniu zrodził się pewien przerażający plan. Morgan i Anissa miały zrealizować go dokładnie 30 maja 2014 roku, w czasie świętowania urodzin Morgan, na które została zaproszona również jej dawna najlepsza przyjaciółka Bella.

"Kiciusiu, teraz". Slenderman. Internetowy demon, choroba psychiczna i zbrodnia dwunastolatek autorstwa Kathleen Hale to wstrząsający reportaż o potwornej zbrodni, o paranoi, toksycznej przyjaźni, ale głównie o chorobie i zagubieniu, a także absurdach amerykańskiego sądownictwa. Za usiłowanie zabójstwa swojej rówieśniczki Morgan Geyser groziła kara sześćdziesięciu pięciu lat więzienia. Według prawa stanu Wisconsin dwunastolatka była sądzona jako osoba dorosła. Diagnozę, która potwierdziła u Morgan dziecięcą schizofrenię postawiono zdecydowanie za późno, podobnie było z podjęciem decyzji o włączeniu leczenia farmakologicznego. "W efekcie zażywania arypiprazolu zaczęła odczuwać wyrzuty sumienia; co więcej, na własne nieszczęście, czuła już wszystko". Ale wtedy było już po wszystkim.

Kathleen Hale bardzo dokładnie przedstawiła "barwny" świat Morgan, jej przyjaźń z Bellą (a właściwie: Payton) Leutner, a później z Anissą Weier. Dokładny opis tego strasznego dnia, przesłuchania obu dziewczynek, diagnozowanie, pobyt Morgan i Anissy w zakładach, aż w końcu sam proces. "Oburzone społeczeństwo, trwające w błędnym przeświadczeniu, że doszło do zabójstwa dziecka, jakby całkiem zapominało, że Morgan i Anissa też są dziećmi". Trudno oceniać taki materiał bez osobistych moralnych odczuć oraz przemyśleń. Autorka ożywiła wszystkie potwory, jakie czaiły się za kulisami tej skandalicznej zbrodni, przedstawiła stanowiska osób pokrzywdzonych (również rodziców każdej ze stron), w dość oczywisty sposób... "tłumacząc winnych". Nie był to reportaż moich marzeń. Nie chciałabym do niego wracać, ani więcej o nim myśleć. Jednak po jego przeczytaniu wyszukałam zdjęcia dziewczynek w internecie. Imiona ożyły. I strachy też.

***
Hale Kathleen,  Slenderman. Internetowy demon, choroba psychiczna i zbrodnia dwunastolatek, tłum. Janusz Ochab, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, s. 360.
16:35 No comments
"Kiedy wyjdę z tej piekielnej nory, znajdę pana.
A wtedy mi pan zapłaci."

28 czerwca 2004 roku szanowany i uwielbiany przez pacjentów lekarz z niewielkiej przychodni mieszczącej się w pobliżu miasteczka Fletcher w Karolinie Północnej, przy użyciu psiej smyczy udusił własnego ojca, obciął mu palce, a ciało porzucił na poboczu drogi. Po dokonanym morderstwie wrócił do codziennych obowiązków. Na procesie odmówił pomocy adwokatów, sam podejmując się absurdalnej próby obrony. Plącząc się w zeznaniach, nieustannie przepraszał za brak prawniczego przygotowania i zrzucał winę za popełniony czyn na "serotoninowy mózg". "Mój umysł nie działa właściwie. Potrzebuję pomocy!" Nie uznano go za niepoczytalnego (a wręcz twierdzono, że symuluje) i skazano na dożywocie. Nazywał się Vince Gilmer. Teraz na jego stanowisku, w tej samej przychodni, przyjmując tych samych zdezorientowanych pacjentów, pracuje również... doktor Gilmer. Benjamin Gilmer. Brak pokrewieństwa, za to narastający strach przed skazanym, który jeszcze przed chwilą był na jego miejscu.

"On wie, kim pan jest. Założę się, że nie jest zbyt szczęśliwy, że zabrał mu pan życie". Autor bardzo rzetelnego, niezwykle poruszającego oraz szczególnie osobistego reportażu Przypadek doktora Gilmera. Zbrodnia, medyczna zagadka i sprawiedliwość w Appalachach to ten sam Benjamin Gilmer. Nie przyjął on jednak posady po bezwzględnym mordercy, którego rzeczywiście bał się na początku swojej pracy w przychodni. Przyjął posadę — swoją drogą miejsce i nazwisko to zupełny zbieg okoliczności — po chorym mężczyźnie, któremu odmówiono sprawiedliwego wyroku, nie uwzględniając jego kondycji psychicznej. "Gdyby choroba Huntingtona została wykryta u Vince'a przed rozpoczęciem procesu, w ogóle nie zostałby skazany na karę więzienia". Benjamin postanowił poznać tajemniczą sprawę Vince'a Gilmera, z każdą chwilą coraz bardziej współczując oraz przywiązując się do schorowanego starszego mężczyzny, któremu więzienie odebrało resztki zdrowia i godności. "Nie dalej jak półtora roku temu panicznie bałem się, że ten człowiek dowie się, gdzie mieszkam. A teraz odwiedzam go w więzieniu, spędzałem z nim Święto Dziękczynienia i pozwalałem mu przytulać swoje dzieci".

Książkę czyta się niczym dobry thriller.  Ma swoje mocne momenty, ale i wzruszającą stronę.
To wzorowo poprowadzona, uporządkowana relacja z prób zrozumienia oraz oddania sprawiedliwości człowiekowi, który zamiast w więzieniu, powinien znaleźć się na oddziale psychiatrycznym, gdzie otrzymywałby niezbędną pomoc medyczną — przynajmniej przez czas, jaki mu jeszcze pozostał. Choroba Huntingtona, mająca podłoże genetyczne, jest okrutnie niewdzięczna i nie pozostawia złudzeń na wyzdrowienie. Benjamin nie tylko zajął się przypadkiem pokrzywdzonego przez amerykański sąd oraz system opieki zdrowotnej schorowanego lekarza, ale również został jego przyjacielem, czy niemal członkiem rodziny. Autor przedstawił bardzo dokładnie mozolne zabieganie o ułaskawienie Vince'a. Może momentami było tego zbyt wiele dla przeciętnego czytelnika, dla którego ta sprawa raczej nigdy nie będzie na tyle ważna, jak była dla Benjamina Gilmera. Ostanie fragmenty książki raczej się dłużyły, nie wnosząc już nic nowego do całości. Warto jednak poznać historię dwóch doktorów Gilmerów, żeby przekonać się o sile ludzkiej determinacji, wrażliwości na drugiego człowieka, czy też o tym,  jak wygląda amerykańskie podejście do więźniów dotkniętych chorobami psychicznymi.

***
Gilmer Benjamin, Przypadek doktora Gilmera. Zbrodnia, medyczna zagadka i sprawiedliwość w Appalachach, tłum. Mariusz Gądek, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, s. 312.

08:31 No comments

"O ile bardziej adekwatnym wyborem dla bohaterskiego
filozofa nadczłowieka był odległy archipelag Galapagos
ze specyficzną fauną, zamglonym krajobrazem wulkanicznym
i skojarzeniami z Charlesem Darwinem."


Jest rok 1929. Para zakochanych (nazwą ich potem "Adamem i Ewą z Floreany") postanawia porzucić wygody wielkiego miasta, jak i własne rodziny, by wieść życie na odludnej, dzikiej wyspie. Raj, który zamierzają stworzyć sobie na jednej z wysp archipelagu Galapagos odbiega jednak od ich pierwotnych, romantycznych wyobrażeń. Na początek nie pasuje tu choćby to "zakochanie". Doktor Friedrich Ritter nie do końca odwzajemnia uczucia, jakimi darzy go Dore Strauch. Dore z kolei staje się niejako wyznawczynią Friedricha (swoją drogą miłośnika Nietzschego), zafascynowaną jego intelektem oraz filozoficznymi zapędami. Kiedy osiadają na Floreanie, kosztując uroków i trudów samotniczego życia w dziczy, nie spodziewają się, że wkrótce na wyspę zaczną przybywać obcy, a oni sami oraz ich dom Friedo staną się obiektem światowego zainteresowania.

John Treherne napisał ten porywający reportaż kryminalny w 1983 roku, chcąc rozwikłać zagadkę pewnego zaginięcia oraz śmierci na Floreanie. I tak, dzięki zapiskom z dzienników, towarzyszymy Friedrichowi i Dore już od zalążków ich wyprawy, obserwujemy zmiany w ich relacji, częstą rozbieżność w postrzeganiu wydarzeń, a także rysy na charakterach. Nieszczególnie gościnni gospodarze (w końcu ich marzeniem było samotne życie na wyspie) muszą przystać na pojawienie się kolejnych osiedleńców, jakimi są zaradna rodzina Wittmerów, a niedługo później ekscentryczna baronessa wraz ze swoją męską świtą. Nieustanne konflikty, przemoc, ale i drobne przejawy życzliwości wyznaczają rytm życia na Floreanie. Napięcie jednak rośnie i wkrótce dochodzi do niepokojących incydentów.

Cała historia opisana w Zbrodni w raju wydaje się szczególnie sensacyjna i w taki też sposób została przedstawiona. Dodatkowymi atutami reportażu są lekkość pióra autora, fabularny ton oraz sama egzotyka miejsca. Książkę czyta się jednym tchem, mając z tyłu głowy tę obiecaną tytułową zbrodnię. Warto jednak po drodze zwrócić uwagę na rozmaite ciekawostki, czy też zaskakującą odwagę i pomysłowość bohaterów. W końcu wszystko dzieje się z dala od cywilizacji, a do tego w niespokojnych czasach. Bardzo podobała mi się Zbrodnia w raju, chociaż po lekturze pozostał mi pewien niedosyt — nawet pomimo licznych porób autorskich wyjaśnień tego, co tak naprawdę wydarzyło się na wyspie. 

***
Treherne John, Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos, tłum. Adam Czech, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, s. 256.
15:49 No comments

"Wprawdzie życie Południa podszyte jest warstwą
upiornej ciemności (...)"


Boczne drogi amerykańskiego Południa. "Sypiące się domy, skupiska baraków, (...) zabite deskami sklepy", a obok tego bezmiar zapierającego dech w piersiach krajobrazu. Uprzejmość i gościnność mieszkańców (niezależnie od ich koloru skóry, czy statusu społecznego). Paul Theroux w przepiękny sposób opowiada o swoich podróżach po Głębokim Południu Ameryki. O radości ze swobody jazdy własnym samochodem ("tylko w Ameryce można ufnie podróżować bez celu"), jak i o specyficznym klimacie Południa, w którym bieda i upadek (porównywane przez niego z tymi w Afryce), wciąż napięte stosunki między białymi a czarnymi, czy niesprzyjające warunki atmosferyczne (huragany i trąby powietrzne) zahartowują, ale również sprzyjają  poszukiwaniu wytchnienia, towarzystwa oraz rozrywki w licznych kościołach, których na Południu nie brakuje. Dobre jedzenie znajdziecie w rodzinnych lokalach soul food, serwujących tradycyjne, proste posiłki, wygodny motel u Hindusa (zwykle o nazwisku Patel), a miłą atmosferę na... jarmarku broni.

"Na Południu niedziela bez mszy, jarmarku broni albo meczu futbolowego jest dniem straconym". Dlatego Paul Theroux zabiera nas i do kościoła, i na kilka jarmarków. Rozmawia z ludźmi w przydrożnych barach, z osobami żyjącymi z zasiłków, działaczami społecznymi, którzy naprawdę pomagają innym. Ludzie opowiadają mu o zbieraniu bawełny, o podziałach, dyskryminacji. A zewsząd  łypią na niego przydrożne tablice z biblijnymi cytatami. Radiowi kaznodzieje grzmią o końcu świata. Niepokoi ulotka Ku Klux Klanu ("od przeszło pięćdziesięciu lat walczymy o interesy białych chrześcijan"). W hotelu ogłoszono zagrożenie tornadem, więc mogą wystąpić trąby powietrzne.

Spoza trudnej finansowo-bytowej sytuacji amerykańskiego Południa, z opowieści autora przebijają się nostalgia i sielankowość. Zrzucam to na karb wyśmienitego stylu Theroux, pewnego rodzaju melancholijnego, romantyzującego postrzegania, jak również wielu nawiązań do literatury oraz pisarzy (głównie Faulknera). Paul Theroux to znakomity obserwator-podróżnik, ale i prawdziwy literat. Ogromnie podobały mi się opisy jarmarków broni oraz odwiedzających je mężczyzn. Każda historia, każdy detal z drogi, każde wspomnienie — często pełne humoru, albo odpowiedniej dawki powagi, odsłaniają prawdziwą twarz prowincjonalnego Głębokiego Południa. Alabama, Missisipi, Arkansas. Allendale, Greensboro. "Ciasne, liche, brzydkie domy i zdezelowane przyczepy w oprawie cudownego pejzażu, ładnych, falistych, zielonych, gęsto porośniętych lasami wzgórz i cienistych, leniwych rzek". Gdy tylko skończyłam Głębokie Południe, poczułam, że mogłabym czytać je w nieskończoność.

***
Theroux Paul, Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji, tłum. Michał Szczubiałka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, s. 544.

15:21 No comments
"Granica meksykańska to skraj znanego świata,
dalej już tylko cienie, groza i mroczne widma (…)" 


Niezwykły amerykański powieściopisarz i podróżnik Paul Theroux, już jako starszy pan, wyrusza w ekscytującą podróż po Meksyku, który w jego pięknym literacko, jak i sentymentalnym przekazie jawi się jako nieco mistyczna, mroczna kraina. O pejzażu "nędznym, przepysznym, pierwotnym i majestatycznym". Pełna tanich, wygodnych hoteli, dobrego jedzenia i ludzkiej życzliwości, ale także strachu, poczucia odrzucenia, biedy oraz śmierci. Samą podróż Theroux traktuje jako sprzeciw przed byciem "nieszanowanym i nieużytecznym starcem" w swoim domu w USA („Miałem nadzieję, że ta podróż uzdrowi mnie, wyleczy ze zgorzkniałości, i w istocie tak się stało”). A podróżuje naprawdę z klasą. Jego rozmowy z miejscowymi, pełne zrozumienia i taktu, urocza brawura, która mogłaby przecież sprowadzić na niego nieszczęście, a w najgorszym przypadku nawet śmierć ("Kartele zaraz pana namierzą, pojadą za panem. Jak będziesz miał pan fart, zabiorą samochód i zostawią pana na poboczu. Jak będziesz miał pan niefart, zabiją"), jego pisarski kunszt i prawdziwa ciekawość świata — to wszystko sprawia, że Na równinie węży ujmuje, zachwyca, przeraża, ale również bawi, bo autorowi nie brakuje poczucia humoru oraz dystansu do siebie i świata.

"Wybierasz się do Meksyku? Nie jedź tam! Zginiesz!". Trudna sytuacja pogranicza, dramaty migrantów, życie w cieniu muru. Bieda, permanentne poczucie zagrożenia, gangi i niebezpieczne dzielnice. Porwania i zabójstwa, w które często zamieszane są wojsko lub policja. I choć ze skorumpowaną policją Paul Theroux miał wątpliwą przyjemność się skonfrontować, to szczęśliwym trafem ominęły go inne mroczne strony współczesnego Meksyku. Przyjmowany życzliwie przez obcych, choć przestrzegany w czasie swojej podróży po pasie amerykańsko-meksykańskiego pogranicza przed jazdą w głąb kraju, odważnie rusza dalej i dalej. Zatrzymuje się na dłużej na kurs pisarstwa, który ma poprowadzić, albo na doszkalanie się z języka hiszpańskiego. Uczestniczy w tłumnej meksykańskiej stypie, barwnych Dniach Zmarłych, zagląda do dziwnych miejsc kultu i świątyni Santa Muerte. Co ciekawe wiara w Świętą Śmierć jest najszybciej rozwijającą się religią, potępioną jednak przez Watykan. Od jej wyznawców nie wymaga się świętości ani pokuty, dlatego popularna jest wśród gangsterów, prostytutek, przemytników, czy handlarzy narkotyków, jak również ubogich i bezradnych. Meksyk to kraj kontrastów, więc nie dziwi tuż obok Kultu Kostuchy popularność katolickiej Matki Bożej z Guadelupe, czy Świętego Judy Tadeusza.

"Bywa, że wyszeptane słowo, szczególny widok albo przebłysk człowieczeństwa przymusza do poszukiwania głębszego znaczenia świata". Taka właśnie jest podróż po Meksyku Paula Theroux. Pełna przebłysków i melancholii, podsycana cytatami z literatury meksykańskiej lub z dzieł pisarzy wspominających o Meksyku. To reportaż bardzo osobisty, pełen empatii i zrozumienia, zachowujący przy tym profesjonalną rzetelność. Nikt tak już chyba nigdy nie napisze o Meksyku, jak zrobił to Paul Theroux.

***
Theroux Paul, Na równinie węży. Podróż po Meksyku, tłum. Michał Szczubiałka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021, s. 584.

19:24 No comments
"— Nie mogę się już doczekać, żeby wyjechać psami na lód.
To siedzi w głowie, nie umiem tego wyjaśnić."

Z kolei ja nie umiem zacząć. Nawet teraz nie wiem, co napisać o Migocie i czy może lepiej nie pisać nic. Przeszywająco smutny. To chyba pierwszy reportaż Ilony Wiśniewskiej, który tak bardzo mnie przygniótł. Choć często po lekturze jej niezwykłych relacji z krajów Północy czułam się rozedrgana, to jednak zachwyt nad szczególnym ujmowaniem przez autorkę tamtego surowego świata zwykle przeważał nad trudnymi emocjami. W przypadku Migotu zachwyt gasi przygnębienie. W pełni jednak rozumiem przeżycia bijące z tej książki i choć osobiście chciałabym odnaleźć w niej tę szczególną magię, znajomą z Białego i z Hen, nie widzę tu dla niej uzasadnienia. 

Migot
to portret świata, którego za moment może już nie być. To wspomnienie Gerta, który jeszcze na okładce Ludu zawisł w powietrzu.
Dziewczynki pogryzionej przez psy na śmierć. Nauczyciela, który nie ma kogo uczyć. Ilona Wiśniewska w zlepku bardzo osobistych i przeraźliwie smutnych reportaży przedstawia świat Inughuitów z osad daleko wysuniętych na północ Grenlandii — Qaanaaq i Siorapaluk. "Mieszkają w Qaanaaq. Czego się spodziewają?". Ludzie chcą, żeby płacić im za rozmowę. Niewielu miejscowych chce się dzielić swoim życiem. Żyje im się coraz gorzej, bo i warunki są trudne ("... żeby nam się wydawało, że to będzie nasza decyzja, kiedy w końcu postanowimy wyjechać"). Nami mogą wstrząsać relacje z polowań na foki, opisy obróbki mięsa, zabijanie psów — dla Inughuitów to chleb powszedni.

Migot. Z krańca Grenlandii
to rozdzierający obraz grenlandzkiej rzeczywistości. Zasmuca, ale i ujmuje autentycznością wrażeń autorki. Ta szczerość, która bije z tekstu jest niesamowita. Im dłużej myślę o tej książce, tym bardziej jestem przekonana, że Wiśniewska nie mogła ująć tego wszystkiego inaczej, a forma pewnego rodzaju dziennika żałobnego niezwykle tu pasuje. To jej smutny, prawdziwy głos. I w tym głosie — prawie jak pod lodem — tkwi uśpiona magia.

***

Wiśniewska Ilona, Migot. Z krańca Grenlandii
,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, s. 256.
13:18 No comments

"Przeistoczył się w mroczne zwierciadło,
w którym odbijało się id samego miasta
—
jego mroczne fantazje, najdziwniejsze myśli,
najbardziej zatrważające przekonania
i uprzedzenia."


Za każdym razem używa tej samej broni, choć morderstwa są w znacznym stopniu rozciągnięte w czasie. Beretta kaliber dwadzieścia dwa. Te same naboje. Podobny typ ofiar. Te same... "trofea" zabrane z miejsca zbrodni. W latach 1974-85 seryjny morderca dopada siedem par, które wśród zachwycających florenckich wzgórz, sielskich łąk i gajów oliwnych, w ciemnych, odosobnionych zaułkach szukają chwili prywatności. Mężczyznę zabija na miejscu, kobietę wywleka z samochodu i ciągnie po ziemi, naznaczając ją w okrutny sposób. Dziennikarz La Nazione Mario Spezi zostaje specjalnym korespondentem sprawy tego włoskiego Kuby Rozpruwacza. To on wymyśla mu przydomek: "Il Mostro di Firenze". I tak tworzy się upiorna legenda, mająca swoje krwawe i jak najbardziej realne podstawy.

Potwór z Florencji, który miał posłużyć jako pierwowzór Hannibala Lectera (literackiej postaci stworzonej przez Thomasa Harrisa), mógł być kimkolwiek — księdzem, lekarzem, czyimś sąsiadem, a nawet... księciem. Podejrzanym stawał się niemal każdy, także sam Mario Spezi, który silnie zaangażował się w sprawę tajemniczego mordercy, poświęcając jej kawał swojego życia. Douglas Preston, znany amerykański pisarz, który myśląc o napisaniu kolejnej powieści, przeprowadza się wraz z rodziną do Florencji, po poznaniu Maria Speziego również wpada w sidła tej intrygującej, nierozwikłanej zagadki kryminalnej. Potwór z Florencji bowiem — mimo niekończących się tropów i donosów, imponującej liczby samozwańczych detektywów przybywających z całych Włoch, a nawet kilku aresztowanych i faktycznie skazanych (Salvatore Vinci, czy Pacciani) — wciąż stanowił i do dziś stanowi prawdziwą zagadkę. 

Książka Douglasa Prestona to lekko fabularyzowana literatura faktu, doskonałe true crime, napisane z niezwykłym polotem, oddające atmosferę Włoch tamtych lat (począwszy od lat 60.), ale i demaskujące absurdy włoskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pracy tamtejszych śledczych. Pasjonująca lektura, w której samego Potwora jest jak na lekarstwo, za to porywa nas śledztwo, urzeka plejada przedziwnych bohaterów, opisy krajobrazów, barwne opowieści z dreszczykiem. Autor w bardzo wciągający i sensacyjny sposób opisuje wszystko to, co przekazał mu o całej sprawie Mario Spezi (to pierwsza połowa książki), a także prezentuje własne (nieszczególnie miłe) doświadczenia z czasu dziennikarskiego śledztwa. Bezwzględnie zachwyciły mnie forma, styl oraz klimat całej książki, jednak muszę przyznać, że ci, którzy spodziewają się czegoś mocniejszego — choćby większego skupienia na samych zbrodniach, mogą czuć się lekko zawiedzeni.

***
Preston Douglas, Spezi Mario, Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy, tłum. Kaja Gucio, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023, s. 424.

08:53 No comments

 "Za tabletki można było kupić wszystko —
płyty DVD, lodówki, wizyty u dentysty (...)."

Zaczęło się z pozoru niewinnie — od leczenia bólu. Sam Quinones w doskonale reporterskim stylu prowadzi nas przez opiatową historię Ameryki. Od sprytnie rozreklamowanych środków, których nie mogło zabraknąć w podręcznej apteczce każdej pani domu (typu Valium), pękających w szwach gabinetów lekarskich, z których każdy mógł wyjść z receptą na wybrane środki przeciwbólowe, klinik leczenia bólu ("fabryki prochów"), po przemytniczy świat zwykłych chłopaków z Meksyku (chłopaki z Xalisco), rozwożących samochodami heroinę ("czarną smołę") w balonikach. Historie w Dreamland przeplatają się jak w kalejdoskopie, zmyślnie roztaczając przed czytelnikiem atmosferę, jaka panowała w latach 80-tych i 90-tych w USA, jak i zmierzając do ukazania okrutnych statystyk przedawkowań.

Jako punkt odniesienia Sam Quinones obrał świetnie prosperującą, tętniącą życiem pływalnię w Ohio w Portsmouth — tytułowe Dreamland, które z biegiem lat stało się smutnym symbolem amerykańskiego upadku. To, co z początku nie wzbudzało niepokoju, przerodziło się w falę uzależnień wśród młodych ludzi. Środki farmakologiczne (wszelkie opiaty, a szczególnie słynny lek OxyContin) przepisywane przez lekarzy miały tylko... koić ból. Ich silnie uzależniające właściwości, zapotrzebowanie na coraz większe dawki idące w parze z coraz dłuższymi kolejkami do przychodni lekarskich, sprawiły, że koncerny farmaceutyczne rosły w siłę, podobnie jak sąsiedzki handel lekami, czy wreszcie heroiną. Narkotyczny biznes kwitł. W latach 90-tych wielu Amerykanów zostawało przedstawicielami firm farmaceutycznych, a lekarze przepisywali te same leki w tych samych dawkach, niezależnie od dolegliwości chorego.

Nie zdawałam sobie sprawy, że temat opiatów może mnie tak wciągnąć (choć i dość przerazić). Autor przedstawił problem z wielu perspektyw, przenikając rozmaite środowiska. Jednak mimo że dowiedziałam się rzeczy, o których nie miałam pojęcia, co poszerzyło moją wiedzę o sytuacji w USA (czy o przemyśle farmaceutycznym w ogóle), to momentami miałam wrażenie, że książka jest trochę przegadana, a niektóre snujące się opowieści zaczynały mnie pod koniec męczyć, choć było to raczej moje osobiste zmęczenie tematem, niekoniecznie zaś spadek formy autora. Dreamland otwiera oczy i warto przyjrzeć się całej historii, ponieważ jest ona wciąż zatrważająco aktualna.

***
Quinones Sam, Dreamland. Opiatowa epidemia w USA, tłum. Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 520.

10:48 No comments

"Kiedy przemawiał do tłumu, każdy ze słuchaczy miał wrażenie,
że prorok mówi bezpośrednio do niego, wyczuwa jego potrzeby duchowe,
najskrytsze nadzieje, lęki i pragnienia."


Twierdzą, że są ulubieńcami Boga. W przeciwieństwie do ich fundamentalistycznego odłamu, wyrzekają się poligamii, choć ich prorok i założyciel Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (w skrócie LDS) Joseph Smith miał... 33 żony. Mormonizm. Najszybciej rozwijająca się religia Ameryki. Z "na wskroś amerykańską" Księgą Mormona, odwołująca się do starotestamentowych tradycji. Księgę miał przełożyć na angielski Joseph Smith, po tym jak ukazał mu się anioł Moroni. Księga Mormona wraz z Naukami i Przymierzami oraz Perłą Wielkiej Wartości to, obok Biblii, podstawowe pisma święte mormonizmu. Z religii stworzonej przez Smitha wyszło mnóstwo sekt — prorok bowiem początkowo twierdził, że Bóg przemawia do wszystkich i każdy może usłyszeć Jego głos. Z mormońskiej rodziny pochodził Dan Lafferty, zagorzały mormoński fundamentalista, który wraz z bratem Ronem, działając "zgodnie z wolą Boga", 24 lipca 1984 roku zamordowali Brendę Lafferty i jej 15-miesięczną córkę Erikę. Ta okrutna zbrodnia położyła się cieniem na świecie mormonów. Jednak nie tylko ona.

Jon Krakauer nie ogranicza się do opisu tego makabrycznego zdarzenia, które początkowo zdawało się być głównym tematem całego reportażu. Pisarz prowadzi nas przez historię mormonizmu, usiłując ukazać religijny fanatyzm, dążenie do władzy, manipulacje, hipokryzję. Bardzo interesująco przedstawia sylwetkę charyzmatycznego Josepha Smitha, opisuje objawienia, jakich doświadczył, proces powstawania Księgi Mormona. Wspomina o jego następcach, o trudnościach, z jakimi musieli zmierzyć się wyznawcy, o próbie wprowadzenia do tradycyjnego mormonizmu "nowego przykazania" — zasady wielożeństwa. Fundamentalistyczni mormoni wciąż jawnie praktykują poligamię, choć jest ona zakazana w USA. Przeraża tragedia młodych dziewcząt, które muszą wychodzić za mąż za dużo starszych mężczyzn, często blisko z nimi spokrewnionych. Przeraża również zbrodnia w rodzinie Lafferty'ch, zważywszy na tak silne podłoże religijne.

Pod sztandarem nieba Jona Krakauera to bardzo solidny i bogaty reportaż, którego tematyka wyjątkowo mnie interesuje. Krakauer nie sili się na tanie efekciarstwo (choć temat sam się o nie prosi), nie stara się zaszokować, nie stopniuje napięcia. Bardzo metodycznie przedstawia całą historię, ukazując ją na tle czasów, jakie panowały w Ameryce, kiedy rodził się mormonizm. Podobała mi się ta surowość oraz dokładność, i choć nie pogardziłabym elementem sensacyjnym, jestem pod wrażeniem, jaki ogrom pracy wykonał autor. Inny problem to... wiedza. Zanim przeczytałam Pod sztandarem nieba, wiedziałam już sporo o mormonach i mormońskich fundamentalistach. Sama zbrodnia, która z początku wydawała się być clou książki, zeszła na dalszy plan, i kiedy przyszło do jej opisywania, moje zainteresowanie nią trochę zmalało, ponieważ już byłam pełna wielu innych informacji. Cały reportaż nie porwał mnie tak, jak tego oczekiwałam, ale trudno zarzucić mu coś więcej. Dla osób, które chcą dowiedzieć się czegoś o mormonizmie będzie prawdziwą kopalnią wiedzy.
       
***
Krakauer Jon, Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija, tłum. Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 392.
21:48 No comments
"Im więcej czasu spędza się na lodzie,
tym bardziej obsesyjnie myśli się o tym,
co jest pod spodem. I czy stamtąd też słychać
wycie psów."

Cztery lata. Naprawdę właśnie tyle czekałam z przeczytaniem Ludu. Głównie dlatego, żeby zawsze mieć jeszcze "przed sobą" jakąś książkę Wiśniewskiej. I chyba trochę ze strachu, że nie sprosta oczekiwaniom. Po Białym, po Hen została mi wtedy tylko ona, niewielka objętościowo książeczka, którą mogłabym przeczytać do tej pory w sumie ze sto razy. Aż w końcu przyszedł Migot, zima i odpowiedni czas, żeby sięgnąć po Lud. Z grenlandzkiej wyspy, ponownie zanurzając się w głąb surowej Północy, w te przeszywające na wskroś magiczne opowieści, które potrafi snuć chyba tylko Wiśniewska. To zupełnie inny, niezwykle misterny, dojrzały i niewiarygodnie piękny rodzaj reportażu. Dociera głębiej, jakby chciał wejść aż pod sam lód, wniknąć gdzieś pomiędzy grenlandzko-duńskie rozmowy, pomiędzy ciszę, pokazać coś więcej niż widać na pierwszy rzut oka. "Dobre zdjęcia to zmarznięte dłonie", dobry reportaż to relacja z samego wnętrza, z pełni obecności. I czuje się tę obecność, zaangażowanie, uwagę. Iwona Wiśniewska nie pojechała na Grenlandię ot tak. W 2017 roku postanowiła pracować tam jako wolontariuszka w domu dziecka w Uummannaq, niewielkiej wyspie w zachodniej Grenlandii. Nie umiem tej nazwy zapisać z pamięci, a co dopiero wymówić. Wiem jednak, że Uummat to po grenlandzku serce. Wszystko się zgadza.

"Zamiast rozmowy toczą się między nami tumany śniegu". Nieme rozmowy z podopiecznymi, wychodzenie na lód, wypędzanie koszmarów muzyką (ach, ile muzyki jest na tej, zdawać by się mogło — odludnej wyspie). Psie zaprzęgi, kaffemiki (przyjęcia z dowolnej okazji), tragiczne historie wysiedleń,  marzenia o niepodległości Grenlandii, wyjazdy i powroty. I śmiech ("Śmiech to tutaj naturalna reakcja na drugiego człowieka"). "— Jaki jest świat po grenlandzku? Prostszy". A obok tego duża liczba samobójstw (zwłaszcza wśród młodych), problem z alkoholem, haszyszem. Autorka z dużą wyrozumiałością i czułością przedstawia świat zupełnie niepozornych ludzi. Przeplata rozmaite historie z Uummannaq, przemycając niekiedy również własne odczucia.

Lud. Z grenlandzkiej wyspy
to wspaniały obraz grenlandzkiej rzeczywistości, nawet jeśli stanowi zaledwie jej fragment. Cofam to, o czym napisałam na początku — ani trochę nie obawiałam się, że zawieść może sposób pisania Wiśniewskiej. Ponownie czuję się oczarowana, choć czasem dopadało mnie pewne skołowanie natłokiem wrażeń i opowieści. Dlatego czytałam niespiesznie, bo właśnie tak warto czytać takie książki. A ja chcę trafiać wyłącznie na takie reportaże.

***

Wiśniewska Ilona, Lud. Z grenlandzkiej wyspy
,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018, s. 232.
09:13 No comments
"Opowiadamy sobie straszne historie,
bo gdyby ich nie było, chaos nieznanego
byłby nie do zniesienia."


Nawiedzone, albo te, które uznano za nawiedzone. Domy, sklepy, hotele. Ulice i cmentarze. Domy publiczne, miejsca dawnych bitew, więzienia, szpitale psychiatryczne, a nawet całe miasta. Ameryka pełna jest historii o duchach, które gnieżdżą się w każdej możliwej przestrzeni, przyciągając zarówno łowców duchów (jedną z amerykańskich plag), jak i rzesze turystów. Wszystkie te opowieści, często fikcyjne, sprytnie wplatają się w lokalny koloryt, stając jednym z elementów amerykańskiej kultury. Od najbardziej nawiedzonych domów USA, przez miejsca znane z historii lub literatury, po te zupełnie nieoczywiste. Colin Dickey połączył w jedno dwie z moich fascynacji ostatnich lat — duchy i Amerykę, dając czytelnikowi zarówno solidny materiał o miejscach przyjętych za nawiedzone, jak również kawał historii, niemniej fascynującej niż ten "straszący" aspekt.

Dlaczego duchy nawiedzają gównie domy (choć po lekturze Ghostlandu przekonacie się, że to nie do końca prawda)? Czy każde nawiedzone miejsce w Stanach Zjednoczonych stoi na dawnym indiańskim cmentarzu? Jak wielkie znaczenie na ilość nawiedzeń miał rozwój techniki, czy spirytyzmu? Aż w końcu jedno z najciekawszych zagadnień — dlaczego na terenach, gdzie zginęło tak wielu czarnoskórych, pojawiają się wyłącznie duchy... białych? Colin Dickey udziela wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie pytania, dodając mnóstwo ciekawostek z historii — często bardzo zaskakujących. Wiedzieliście, że prawie każde większe miasto w USA organizuje ghost tour? Wycieczki po nawiedzonych przestrzeniach to jeden z lepiej prosperujących amerykańskich biznesów, napędzanych dodatkowo licznymi programami telewizyjnymi o łowcach duchów. "Wybierz się na spacer ulicami Nowego Orleanu, a duchy otoczą cię ze wszystkich stron".

Winchester House, Dom o Siedmiu Szczytach w Salem, dom publiczny Mustang Ranch, Cmentarz w Stull. To tylko niektóre punkty opisywane przez autora, a jednak mimo wielu przykładów i informacji, nie zaznacie tu chaosu. Rodzaje nawiedzanych przestrzeni zostały zmyślnie uporządkowane. Większość z nich autor sam odwiedził, sprawdzając na własnej skórze, ile prawdy kryje się w mrocznych opowieściach. Warto zaznaczyć, że książka Dickey'a wychodzi z pozycji sceptycyzmu i racjonalizmu. Autor opisał raczej samo zjawisko, z którym mierzy się Ameryka. Duchy stanowią niejaką wyrwę w amerykańskiej wizji dążenia do doskonałości, przejaw pewnej niestabilności narodowej. Wiara w nie to, zdaniem autora, forma odpowiedzi na ludzkie lęki i pragnienia, a same ghost stories przekazywane przez pokolenia stanowią nierzadko próbę ochrony miejsc, które dawno powinny zniknąć. Ghostland to napisane z dużym polotem dobre kompendium wiedzy o temacie, jak i pewnego rodzaju przewodnik, który mimo reporterskiego charakteru, ma ton bardzo fabularny. Jako miłośniczka horrorów i strasznych historii, podczas czytania czułam pewną ekscytację i dreszczyk emocji, choć tych prawdziwych シ duchów mi tam trochę zabrakło.

***
Dickey Colin, Ghostland. Ameryka i jej nawiedzone miejsca, tłum. Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, s. 400.
09:02 No comments

"sprzeda cię,
wywiezie do konga makonga,
niewolnicą będziesz."


Oman. Państwo, które od momentu objęcia władzy przez sułtana Kabusa Ibn Sa’ida w 1970 roku, z biegiem lat stawało się jednym z najbogatszych i najstabilniejszych państw arabskich. Zapiera dech przepięknymi krajobrazami. Luksusowe hotele, markowe sklepy, a do tego darmowa opieka medyczna i dostęp do edukacji. W porównaniu do innych krajów arabskich prawo Omanu jest mniej restrykcyjne dla kobiet. Mogą pracować w wybranym zawodzie, zrobić prawo jazdy. Czasem nawet wyjść za mąż z miłości. Chociaż... z miłości to się nie opłaca.

O Bożenie, która poznała swojego Omańczyka jeszcze w Polsce, w czasach PRL. Szczęśliwa historia, jakich może niewiele. O białych weselach, na których kobiety i mężczyźni bawią się oddzielnie. O targach kóz i o tym, jak Nuria po śmierci męża postanowiła poradzić sobie bez mężczyzny. O hennie na dłoniach (i nie tylko). O swojego rodzaju posagach (mahr) i kontraktach małżeńskich, na których ustala się między innymi cenę za urodzenie dzieci. O ginekolożce, która zszywa błony dziewicze, ale i kobiety po nocach poślubnych. O drugich żonach i poznawaniu się na Tinderze. Handlu nieletnimi dziewczynkami z Indii, rodzeniu dzieci, nianiach.

Historie spisane przez Agatę Romaniuk są szokujące, choć autorka nadała im stosownej lekkości. Czyta się je jednym tchem. Wyłania się z nich domyślny obraz życia współczesnej kobiety w Omanie. Kobiety sprzedawanej, porzucanej, ale i tej częstującej halvą, obwieszonej błyskotkami, na tyle odważnej, by domagać się rozwodu od znęcającego się nad nią męża. Autorka z dużą dozą empatii i reporterskiej ciekawości wnika do tego obcego dla nas świata, dzieląc się nawet osobistymi przeżyciami. Bardzo podoba mi się styl jej pisania, podoba niezwykle trafny tytuł samej książki, a treść jest na tyle ciekawa, że pozostawia przyjemny niedosyt. Poczytałabym więcej tych relacji z Omanu.

***
Romaniuk Agata, Z miłości? To współczuję. Opowieści z Omanu, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2019, s. 242.

09:48 No comments

"— Wierzę w branie węży do rąk! - krzyknął,
gdy pieśń dobiegła końca."


Chwaląc Jezusa, piją strychninę, biorą do rąk jadowite węże, mówią językami. Wielokrotnie ukąszeni, często ze skutkiem śmiertelnym. Kim są "ludzie od węży", za którymi jeździł po Appalachach Dennis Covington, aby w rezultacie wstąpić do ich hermetycznego kościoła? Kościoła Jezusowego ze Znakami. Kościoła wężowników. Ekstatyczne modlitwy, śpiew i muzyka, a przy tym spojrzenia w stronę klatek z grzechotnikiem trzcinowym, mokasynem miedziogłowcem, czy kobrą. Nigdy wcześniej podczas czytania żadnego reportażu nie czułam, że jestem tak blisko opisanych w nim wydarzeń. Jakbym stała w drzwiach kościoła i patrzyła na szaleńców przekazujących sobie węże z rąk do rąk, w modlitewnym transie, bez lęku o konsekwencje, bo przecież tam działa Duch Święty.

"Trudno określić, czego właściwie oczekujesz, wybierając się na nabożeństwo (...) Z jednej strony chcesz, żeby gady wyjęto ze skrzynek, z drugiej — nie chcesz". Do "wężowników" zaprowadził go proces w Scottsboro, gdzie Glenn Summerford, szanowany kapłan jednej ze wspólnot (swoją drogą, działających już od lat 20. XX wieku) został oskarżony o usiłowanie zabójstwa własnej żony, która za jego sprawą była wielokrotnie kąsana przez węże. Wkrótce jednak zawodowe zainteresowanie Dennisa Covingtona przeniosło się na grunt prywatny. Nie tylko zaczął aktywnie uczestniczyć w nabożeństwach z wężami, zabierając na nie rodzinę, ale również odnalazł w swoim drzewie genealogicznym osoby, które kultywowały tę niebezpieczną i dość niezrozumiałą praktykę religijną.

Żywe opisy niesamowitych (i groźnych) nabożeństw, zwieńczanych braniem do rąk węży, historie ukąszeń, jak i świadectwo samego autora — to zdecydowanie wyróżnia Zbawienie na Sand Mountain wśród innych reportaży o amerykańskich wspólnotach religijnych. Jednak osobiste zaangażowanie Covingtona sprawiło, że cała książka stała się głównie barwną relacją pełną dialogów i szczegółowych opisów scen z kościoła. Na niektórych czytelnikach może to zrobić spore wrażenie, innych raczej zniechęci zbyt fabularny styl. W pewnym momencie ja sama czułam przesyt szczegółowo opisywanymi nabożeństwami, które nie wnosiły już nic do tematu. Chętnie poznałabym stanowiska różnych wężowników (wciąż nie rozumiem, po co im picie strychniny), a nie tylko ślepo zapatrzonych kaznodziejów oraz zaangażowanego autora, którego do dalszego praktykowania zniechęciła najwyraźniej wyłącznie postawa jednego z braci kościoła, nie zaś sama idea narażania siebie oraz innych na uszczerbek na zdrowiu podczas obcowania z wężami.

*ciekawostka: o kościele wężowników
Sharon Bolton napisała fantastyczny thriller pt. Blizna

***
Covington Dennis, Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach, tłum. Bartosz Hlebowicz, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 200.

10:19 No comments

"Ludzie, którzy nigdy nie przypuszczali,
że zostaną nomadami, wyruszają w drogę."


"Łączy ich zaraźliwe przeczucie, że wokół dzieje się historia". "Starają się przetrwać w Ameryce". Nie lubią, jak mówi się o nich bezdomni. Są bezmiejscowi. Porzucają dotychczasowe życie i niewdzięczne decyzje, czy najpierw opłacić rachunek za prąd, czy wykupić leki. Pakują się do kampera i wyruszają w drogę. A droga rodzi nadzieję. Jessica Bruder, autorka fascynującego reportażu Nomadland, pisze o nich: "wagabundzi, włóczykije, wędrowni pracownicy, niespokojne duchy", podkreślając, że choć tacy ludzie istnieli zawsze, to w pewnym momencie szczególnie wpletli się w amerykański krajobraz. Nocują na parkingach hipermarketów, postojach dla ciężarówek, zaprzyjaźniają się na zlotach Rubber Tramp Rendezvous, tworząc specyficzne, niemal rodzinne więzi. Łączą ich podobny sposób życia, podobne doświadczenia, często również wiek, bo w drogę busem, który pomieści cały ich dobytek, wyruszają głównie osoby w wieku okołoemerytalnym, zdając sobie sprawę, że tylko w ten sposób mogą liczyć na godną przyszłość. I mimo że podupadają na zdrowiu przy pracy w Amazonie, na kempingach, przy sezonowych zbiorach buraka cukrowego, czy innych dorywczych pracach za niskie stawki — czują się wolni jak nigdy dotąd.

Jessica Bruder w niesamowity sposób opisała zjawisko, które dotknęło wielu Amerykanów klasy średniej, zwłaszcza po kryzysie w 2008 roku. Nomadland to historie seniorów (ale nie tylko!), którzy — głównie z powodów finansowych — zdecydowali się na życie w drodze. Jednak szczególną bohaterką reportażu jest Linda May. Autorka na jej przykładzie prowadzi czytelnika od momentu decyzji o zakupie kampera, prace, jakich podejmowała się Linda, przyjaźnie, jakie zawierała oraz źródła, z których czerpała wiedzę o życiu nomada — po wielkie marzenie Lindy, jej własny earthship, czyli recyklingowy, samowystarczalny dom, w którym będzie mogła przeżyć jesień swojego życia. Nomadland to również plejada wielu innych ciekawych postaci, opisy wydarzeń i miejsc bliskich sercom amerykańskich nomadów, jak i prawdziwy obraz pracy w Amazonie, w ramach tzw. programu CamperForce.

Ten niezwykle ciekawy, porywający i piękny literacko reportaż zwieńczony zostaje wisienką na torcie. Jessica Bruder, aby jak najlepiej oddać klimat życia nomadów, sama kupuje kampera, uczy się go prowadzić i w nim nocuje (a nie było to dla niej proste doświadczenie), podejmuje się pracy m.in. w Amazonie, czy uczestniczy w zlotach. Jej prawdziwe zaangażowanie, przyjaźń z Lindą, jak i wzruszające ostatnie strony książki sprawiają, że Nomadland i dla mnie stał się czymś więcej niż tylko porządnie skrojonym reportażem. To pozycja, którą warto... przeżyć. Bardzo amerykańska, momentami przygnębiająca, ale i wspaniale marzycielska.

***
Bruder Jessica, Nomadland. W drodze za pracą, tłum. Martyna Tomczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020, s. 280.

15:54 No comments

"Dla wielu ludzi Wschód stanowi antidotum na zachodnią anomalię,
holistyczną przeciwwagę dla naszego chaotycznego życia."


Pustynne tereny Arizony. Ośrodek Diamond Mountain, gdzie charyzmatyczny guru Michael Roach proponuje uczniom własną, alternatywną wersję buddyzmu tybetańskiego. W jednej z pobliskich jaskiń odosobnieni, odsunięci przez swoją wąską społeczność, Ian Thorson i Christie McNally oddają się medytacjom. Wkrótce Ian umiera z powodu odwodnienia i dyzenterii. Christie, była żona Michaela Roacha, jeszcze nie tak dawno równoprawna przywódczyni buddyjskiego ośrodka, za późno wzywa pomoc. Scott Carney w swoim znakomitym reportażu (nad którym praca kosztowała go dużo więcej niż przypuszczał) usiłuje odtworzyć wieloletnią drogę Iana Thorsona w stronę poszerzania duchowości, która to droga doprowadziła go ostatecznie do... śmierci. To jednak nie tylko obraz określonego stylu życia i jego konsekwencji, ale również historia narodzin fenomenu gesze Michaela Roacha, jego działalności oraz powstania ośrodka Diamond Mountain, który — o, zgrozo — w dalszym ciągu funkcjonuje.

Żeby dobrze zrozumieć motywy postępowania Iana oraz jemu podobnych, autor sięga do początków mody na kulturę Wschodu, a szczególnie na buddyzm tybetański, który w Ameryce trafił na podatny grunt. Do prześledzenia życia i kariery Michaela Roacha, jego własnej interpretacji starożytnych buddyjskich pism, do wykładów, które prowadził z początku w skromnej księgarni Three Jewels, by później wraz żoną Christie McNally założyć imponujący ośrodek Diamond Mountain. Jego nauki, znacznie odbiegające od klasycznego buddyzmu, dlatego i przystępniejsze, a dodatkowo łamiące tabu (Michael nie miał nawet poparcia Dalajlamy), były pociągające dla ludzi takich, jak Ian, amatorów medytacji, jogi, stawiających w życiu na rozwój duchowy, ale również na szeroko pojęty sukces, ponieważ właśnie to obiecywał samozwańczy gesze. Czy już śmierdzi tu Państwu sektą? Podejrzenie, że Ian trafił do sekty nie odstępowało jego matki oraz rodziny, która usilnie starała się przywrócić chłopaka na właściwe tory.

O miesiącach milczenia, chorobie medytujących zwanej lung, kulcie bogini Kali, a także zagrożeniach, jakie pojawiły się w jego własnym życiu podczas pracy nad książką — Scott Carney pisze w sposób niezwykle pasjonujący. Śmierć na Diamentowej Górze czyta się jak dobrze skonstruowaną książkę historyczno-sensacyjną, z której dowiemy się sporo z historii Ameryki, poznamy niebezpiecznie fascynujące sylwetki buddystów (gesze Michael, czy lama Christie), ale i z ekscytacją mieszającą się ze strachem prześledzimy wydarzenia, jakie doprowadziły do tak smutnego końca. Ten reportaż to również ostrzeżenie — nie tylko przed wyznaniowym fanatyzmem, ale także przed pułapkami własnego umysłu, który nieustannie szuka prawdziwego szczęścia i uniknięcia cierpienia, często u wyjątkowo złych źródeł.

***
Carney Scott, Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia
, tłum. Dominika Cieśla-Szymańska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 320.

11:35 No comments

"Podstawowe przesłanie brzmiało,
że wolno praktykować buddyzm,
pod warunkiem że miłość do partii komunistycznej
stoi na pierwszym miejscu."


Tybet. Ośnieżone szczyty, tańczące na wietrze kolorowe chorągiewki, młynki modlitewne i mnisi noszący tradycyjne czuby. Tak kojarzy nam się ta azjatycka kraina zwana dachem świata. "Poziom strachu wśród Tybetańczyków jest porównywalny z tym panującym w Korei Północnej". Wieść o fali samospaleń wśród tybetańskich mnichów obeszła nie tak dawno cały świat. Przesiąknięty chińską propagandą, stłumiony od korzeni. Miejsce, gdzie za posiadanie podobizny Dalajlamy (przywódcy narodu tybetańskiego) można trafić do więzienia. Oto Tybet, którego być może dotąd nie znaliście.

Barbara Demick w swoim znakomitym reportażu, który czytałam z zapartych tchem, pokazuje Tybet od podszewki. W oparciu o literackie źródła, jak i rozmowy z Tybetańczykami prowadzi czytelnika przez historię... znikania. Zaczyna od lat 50., kiedy to Tybet stracił swoją suwerenność i trafił pod panowanie komunistycznych Chin. Proces zamierania tybetańskiej kultury i mentalności autorka przedstawia głównie na przykładzie Ngawy oraz jej mieszkańców, jednak to opowieść uniwersalna o przykrym końcu małego społeczeństwa, ukrytego gdzieś wśród wysokich gór. Rujnowane buddyjskie klasztory, figurki Buddy zjadane (!) przez najeźdźców. Strach przed przyznawaniem się do swojej narodowości, do własnego języka i kultury. W końcu realny bunt mnichów, którzy dokonywali samospaleń. Chińska Partia Komunistyczna wkraczała powoli, narzucając przymus życia w komunie, odbierając Tybetańczykom ich własność, jak również atakując religię (wyganianie mnichów z klasztorów). Zjadanie Buddy to smutna historia rodziny Gonpo, ostatniej tybetańskiej księżniczki. Historia małego Deleka, Norbu, poety Cegjana i innych, którym przyszło żyć w czasie wielkich przemian. Przeżyć głód i biedę, rewolucję kulturalną, rebelie, rozkwit gospodarczy po śmierci Mao Zedonga. Liczne protesty i prześladowania. Początkowe chińskie obietnice o nieingerowaniu w sferę religijną oraz o polepszeniu bytu niższych warstw społecznych w Tybecie okazały się bez pokrycia. Tybet stopniowo przestawał istnieć.

Nie ukrywam, że Zjadanie Buddy czytałam z narastającą fascynacją, która trzymała mnie do ostatnich linijek. Reportaż Barbary Demick jest w pełni dopracowany (gdyby ktoś chciał poszerzyć temat, autorka odsyła dodatkowo do sporej liczby źródeł), napisany z polotem i wyczuwalnym zaangażowaniem. Nie spodziewałam się, że tak bardzo zainteresuje mnie historia Tybetu i myślę, że to w dużej mierze zasługa sprawnego pióra, ale i reporterskiej pasji autorki. Wspaniała lektura. Już od dawna przymierzam się do Światu nie mamy czego zazdrościć, jej autorstwa, i teraz nie mam zamiaru zwlekać.

***
Demick Barbara, Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
, tłum. Barbara Gadomska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021, s. 360.

10:17 No comments

"Ludzkie zoo XX wieku mieści się
na małej wysepce w pobliżu Krety.
Mieszkają tu istoty o twarzach pokrytych naroślami,
zgniłych, zdeformowanych..."


"A my zostaniemy tu i podpalimy wyspę, by spłonąć na niej żywcem". Nawet teraz przechodzą mnie dreszcze. Nie wiem, od czego zacząć. Chcę ostrożnie... Spinalonga. Niewielka grecka wyspa w pobliżu Krety, aktualnie cel turystycznych wycieczek. Z zabytkowymi weneckimi fortyfikacjami. Niezamieszkała. W latach 1903-1957 mieściła się na niej kolonia trędowatych. Jak pisze autorka reportażu Spinalonga. Wyspa trędowatych Małgorzata Gołota — nazwa wyspy po grecku to "długi cierń". Spinalongę da się obejść w godzinę. Można zorganizować sobie wesele "z widokiem na Spinalongę", albo nawet imprezę na samej wyspie. Niektórzy turyści pytają, czy obecnie jest jeszcze ryzyko zarażenia trądem przez dotykanie skał, albo ścian domów. A potem jedzą sałatkę w pobliskim barze. Może niektórzy patrzą ze zgrozą w głąb, myśląc sobie, jak można było przeżyć w tym miejscu pełnym schodów i skał. Jak żyli tu trędowaci? Ale ta historia nie jest anegdotą, którą przywozi się jak pamiątkę z podróży. Ta historia jest krzykiem.


"A Spinalonga gorsza jest niż śmierć". Małgorzata Gołota w oparciu o skąpą dokumentację oraz wypowiedzi ostatnich żyjących świadków przedstawia niewiarygodne, przerażające (rodem z horroru!) i przeraźliwie smutne dzieje osób dotkniętych trądem (później określanym chorobą Hansena), zesłanych w 1903 roku na grecką wyspę Spinalongę (w celu utworzenia kolonii trędowatych, została ona opuszczona przez Turków), aby tam w izolacji spędzić resztę swoich dni. W teorii owo leprozorium miało być miejscem pomocy chorym, w praktyce okazało się zwyczajną umieralnią. Brakowało leków, a do końca II wojny światowej również bandaży (chorzy sami opatrywali sobie rany przy użyciu starej bielizny), solidnej kadry lekarskiej (leprologa), jedzenia, świeżej wody, elektryczności, nie wspominając o zachowaniu podstawowych warunków sanitarnych. Wyspa była brudna, a od gnijących ciał — również cuchnąca. Zanim doktor Hansen odkrył, że trąd nie jest dziedziczny oraz zanim pojawiło się skuteczne lekarstwo, minęły lata. Ludzie umierali, a na ich miejsce zostawali przywożeni nowi. Na wyspie zawierano małżeństwa i rodzono dzieci (najczęściej zupełnie zdrowe). To właśnie one były nazywane cudownymi istotami. Jednak dzieci były odbierane rodzicom i wywożone z wyspy, aby chronić je przed trądem i przed... wstydem.

Bowiem trąd to nie tylko choroba, która mimo swojej archaiczności (jak i niekorzystnych skojarzeń biblijnych), nadal dotyka wielu ludzi na świecie. To również społeczne piętno, szczególnie w dawnych czasach. "Mówiło się, że jest zakaźny, śmiertelny, nieuleczalny". Leprozoria (to na Spinalondze oczywiście nie było jedyne) miały przede wszystkim odizolować chorych od reszty społeczeństwa, by nie narażać ogółu na widok zdeformowanych ciał. Leczenie było kwestią drugorzędną. Na szczęście i do pacjentów ze Spinalongi uśmiechnął się los. W 1957 roku mogli opuścić wyspę. Jak jednak zacząć żyć normalnie wśród tych wszystkich spojrzeń, w świecie, który wcześniej odwrócił się do nich plecami?

Małgorzata Gołota bardzo solidnie i z pełnym zaangażowaniem podeszła do tak trudnego, niekiedy i drażliwego tematu. Mimo reporterskiej powagi i dystansu, czułam jej empatię. Równocześnie w swoim reportażu przekazała kawał historii, która prawdopodobnie większości z nas jest zupełnie nieznana. Dlatego ja jestem pod ogromnym wrażeniem Spinalongi. To książka nie do zapomnienia. Przerażająca, ale i budząca nadzieję na to, że ludzie z chorobą Hansena mogą zachować swoją godność, a także odzyskać zdrowie. Na koniec podsunę Wam obrazek, który ciągle mam przed oczami. Chorzy ze Spinalongi. Ci, którzy stracili zupełnie nadzieję na normalność. Ci ze zdeformowanymi, czy utraconymi kończynami, z tak zwanymi twarzami "lwa". W którymś momencie chwytają za instrumenty i... "tańczą do znajomych melodii. Oni tańczą!". Rozbraja mnie to. Musicie przeczytać Spinalongę.

 ***
Gołota Małgorzata, Spinalonga. Wyspa trędowatych
, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2021, s. 320.

09:54 No comments

"A takie szaraki jak ja
w kółko robią to samo.
Czyli porody, porody, porody..."

"Są kobiety z niewydolnością nerek, z niedziałającymi przeszczepami nerek, które przez całą ciążę mają dializy. Są kobiety z wadami serca (...) Prowadzimy ciąże u kobiet z nowotworami, z rakiem piersi, w trakcie chemioterapii...". Cisza. Bo w sumie w dużej mierze właśnie o tym jest to książka — o niewiarygodnym. Prozaicznym, ludzkim, ale i niesamowitym. Z tym spotykają się w swoich gabinetach (na oddziałach, na porodówkach) przeróżni ginekolodzy i położnicy. O wielkim pragnieniu urodzenia dziecka, albo potrzebie "pozbycia się problemu". O chorobach, które nie wykluczają. O intymnych stronach kobiecej natury, ale i o wydarzeniach często sprowadzanych do rangi "ciekawego przypadku".

Takimi to przykładami "przypadków" żonglują rozmówcy z reportażu-wywiadu Izy Komendołowicz. Ginekolodzy z powołania, niekiedy kontrowersyjni, ale i ci zupełnie zwyczajni, przeciętni (jak w cytacie powyżej, co to w kółko tylko przyjmują porody). Autorka pyta (niekiedy zaczepnie), oni dostają głos — często stronniczy, a jednak nakreślający obraz polskiej ginekologii teraz i w dawnych latach. Książka została podzielona tematycznie, każdy rozdział dotyczy innego problemu. I tak od ciąży oraz porodu, przez wady genetyczne dziecka, aborcję, jak i in vitro, przechodzimy do nowotworów narządów rodnych, czy ginekologii estetycznej, a nawet do dość luźnych spraw, jak wybór między ginekologiem kobietą a ginekologiem mężczyzną. Niezależnie od tematu, wagi problemu, czy rangi rozmówcy niektóre wypowiedzi specjalistów mogą szokować. Chociaż ja sama miałam wrażenie, że nie dowiaduję się niczego nowego, to zbiła mnie z nóg relacja o trzeszczących główkach abortowanych dzieci, czy o spuszczaniu ich do rury kanalizacyjnej. Albo to, co ginekolodzy znajdują czasem w drogach rodnych kobiet. Przyjemnie czytało się zaś o tych cudownych przypadkach, o pozytywnych rozwiązaniach, o tym, że są jeszcze lekarze, którym zależy na życiu i zdrowiu pacjenta.

Może Ginekolodzy nie wyczerpują tematu, ale to spora baza wiedzy, przekazanej w bardzo przystępny sposób. Wywiady czyta się szybko, co może być zasługą częstej zmiany osób odpowiadających i różnorodnością kwestii. Również mimo ciężaru poruszanych problemów, napięta atmosfera bywa rozładowywana ciekawą, niekiedy zabawną anegdotą. Jestem zdania, że takie lekkie reporterskie pozycje, obok tych, które wgniatają w fotel (przykład niedawno przeczytanych przeze mnie Białych płatków), są potrzebne, żeby nabrać dystansu i nie wyjść z lektury poturbowanym emocjonalnie, dowiadując się przy tym interesujących rzeczy. Na przykład tego, co mówił profesor Czyżykiewicz, a mianowicie, że "kobieta, która przychodzi do ginekologa, albo jest w ciąży, albo chce być w ciąży, albo nie chce w niej być, albo ma raka". Równie zabawne, co straszne, ale trochę daje do myślenia. Stąd też mój apel połączony z tym płynącym z książki — badajcie się, Dziewczyny. To bardzo ważne.

***
Komendołowicz Iza, Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów
, Grupa Wydawnicza Foksal (W.A.B.), Warszawa 2018, s. 320, u mnie ebook.


Książkę przeczytałam w ramach
Wyzwania czytelniczego 2020/2021 na Przestrzeniach tekstu 

(kategoria: min. 5 reportaży 5/5)

19:19 No comments
Older Posts

Od autorki

About Me

Witaj na stronie Przestrzeni
i rozgość się.
Znajdziesz tu literaturę historyczno-podróżniczą, klasykę grozy, opowieści niesamowite, urokliwe starocie, czasem dobre science fiction oraz wartościowe książki dla najmłodszych.

KSIĄŻKA NA DZIŚ

Podróże z moją ciotką | Graham Greene

2025 Reading Challenge

2025 Reading Challenge
Przestrzenie has read 2 books toward her goal of 52 books.
hide
2 of 52 (3%)
view books

RODZAJ

  • literatura amerykańska (66)
  • literatura angielska (44)
  • literatura australijska (2)
  • literatura francuska (3)
  • literatura hiszpańska (2)
  • literatura irlandzka (5)
  • literatura koreańska (1)
  • literatura niemiecka (8)
  • literatura norweska (7)
  • literatura polska (66)
  • literatura portugalska (2)
  • literatura szwedzka (13)
  • literatura słowacka (5)

Autor

  • Abbott Rachel (4)
  • Bradbury Ray (1)
  • Christie Agatha (1)
  • Clarke Arthur C. (1)
  • Dick Philip K. (2)
  • Forster Edward Morgan (1)
  • Gaiman Neil (1)
  • Greene Graham (2)
  • Herbert Frank (1)
  • Hesse Hermann (1)
  • Hill Susan (1)
  • Jackson Shirley (2)
  • Jacobsen Roy (3)
  • Jansson Tove (2)
  • Karika Jozef (4)
  • King Stephen (6)
  • Lem Stanisław (2)
  • Link Charlotte (2)
  • Paris B. A. (3)
  • Puzyńska Katarzyna (5)
  • Sapkowski Andrzej (2)
  • Theroux Paul (2)
  • Urbanowicz Artur (1)
  • Ware Ruth (2)
  • Wiśniewska Ilona (2)
  • Łuszczyński Dominik (7)

Ilustrator

  • Aisato Lisa
  • Chmielewska Iwona
  • Dziubak Emilia
  • Jeram Anita
  • Klassen Jon
  • Martin Emily W.
  • Rutten Mélanie

Wydawnictwo

Akapit Press Albatros Amber Bum Projekt C&T Czarne Czuczu Czwarta Strona Dowody na Istnienie Dwie Siostry Dwukropek Egmont EneDueRabe Ezop Feeria Filia Format Gereon Grupa Wydawnicza Foksal Harper Collins Książkowe Klimaty Kultura Gniewu MAG Mamania Marginesy Nasza Księgarnia Novae Res Otwarte Pascal Prószyński i s-ka Rebis Replika Sonia Draga Supernowa Słowne TADAM Tako Tekturka Vesper Videograf W.A.B. Wielka Litera Wilga Wydawnictwo AA Wydawnictwo Dolnośląskie Wydawnictwo Kropka Wydawnictwo Literackie Wydawnictwo Poznańskie Wydawnictwo Warstwy Wytwórnia Zakamarki Zielona Sowa Znak Zysk i S-ka audioteka Świat Książki

Ulubieni

  • To przeczytałam
    František Langer - Filatelistické povídky
  • Literackie skarby świata całego
    Miasto miłości i literatury [relacja z Paryża]
  • K-czyta | Blog książkowy
    Anna Bailey - Tamte dzikie dni
  • Przeczytałam książkę
    "Dunbar" Edward St Aubyn
  • ex libris Marty - blog o czytaniu, głaskaniu, wąchaniu oraz tuleniu książek i komiksów
    Boski plan. Zaufać Bogu na życiowych zakrętach - Kristen Clark i Bethany Beal (recenzja)
  • unSerious
    Akademia Holborn. Kły Daria Kwiecińska
  • Dosiakowe Królestwo
    Śmierć między wierszami - Alice Slater
  • Qbuś pożera książki
    Idee bez prądu, czyli „Miasto permutacji” Grega Egana
  • Świat fantasy
    Zapowiedzi wrzesień 2025
  • Książki na plaży
    "Żywe istoty" Iida Turpeinen
  • Varia czyta
    Nasze ostatnie spojrzenie - Rachel Abbott
  • Zacofany w lekturze
    Znautor (Rob Wilkins, „Terry Pratchett. Życie z przypisami”)
  • Koczowniczka o książkach
    „Śmierć na pływalni” Paweł Pollak
  • made by bibi
    Cat Stax
  • Jeden akapit
    „Dziennik irlandzki” Heinrich Böll
  • Magiczny Świat Książki i nie tylko
    Recenzja: „Kogut domowy” – Natasza Socha
  • Spacer wśród słów
    S. Benedykta Karolina Baumann "Teraz. Bardzo osobista historia"
  • Setna strona - blog literacki
    Chrobry - Grzegorz Gajek
  • Books Far From The Crowd
    O czytaniu. Raz jeszcze.
  • Z pamiętnika książkoholika
    "Instytut Absurdu" Justyna Sosnowska
  • Latające książki
    Oberki do końca świata - Wit Szostak
  • Zapiski na marginesie
    Śniadanie z kangurami i piknik z niedźwiedziami
  • Z piórem wśród książek
    Zbiorczo spod pióra w grudniu 2023
  • Wokół Faktu
    5 książek na Dzień Mamy idealnych na prezent. Te nowości wywołają uśmiech na twarzy mamy
  • Klasyka literatury popularnej
    Duchy nocy wigilijnej.
  • Zaczytana mama - blog o książkach i komiksach dla dzieci, grach, zabawach i wygłupach
    Kraina za mostem, czyli pełna tajemnic baśń w klimacie retro
  • Jane Doe z offu
    Ukochane dziecko – Romy Hausmann
  • Pierogi Pruskie
    Kto zabił Fiodora i kto nie lubi Aloszy albo o „Braciach Karamazow” Fiodora Dostojewskiego i Nabokoviada2
  • Czytam to i owo...
    PIKNIKI Z KLASYKĄ: O "Oliverze Twiście" rozmawiamy w 208. rocznicę urodzin Charlesa Dickensa
  • Książkojady
    Melancholia kota
  • Cząstka mnie
    "Szczęście dla zuchwałych" - Petra Hulsmann
  • Miros de carti. Blog o książkach
    Stefan Darda "Przebudzenie zmarłego czasu. Powrót"
Pokaż 5 Pokaż wszystko

Wszystkie treści zamieszczane na tym blogu (zarówno teksty, jak i fotografie) są mojego autorstwa i są chronione prawem autorskim [Dz.U.1994 nr24 poz.83, Ustawa: 4.02.1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych].

Wizyty

© Przestrzenie tekstu 2025

Created with by ThemeXpose